"Mad Men" (7×04): Ludzie i maszyny
Marta Wawrzyn
8 maja 2014, 18:23
Z zeszłotygodniowego zachwytu nie zostało wiele, za nami kolejny średni odcinek "Mad Men". Ale nawet średnie odcinki "Mad Men" nie przechodzą całkiem bez echa. Uwaga na spoilery.
Z zeszłotygodniowego zachwytu nie zostało wiele, za nami kolejny średni odcinek "Mad Men". Ale nawet średnie odcinki "Mad Men" nie przechodzą całkiem bez echa. Uwaga na spoilery.
W "The Monolith", którego tytuł nawiązuje do tajemniczego monolitu z filmu "2001: Odyseja kosmiczna" Stanleya Kubricka, najciekawsza była maszyna. Agencja SC&P nabyła komputer, który zajął przestrzeń, gdzie do tej pory pracowali kreatywni. Ta zamiana miejsc – gigantyczny komputer zajmujący miejsce ludzi, będących do tej pory największą wartością agenci – to symbolika odrobinę zbyt oczywista jak na "Mad Men", ale i skutecznie działająca na wyobraźnię. Zmiany zachodzące w branży stały się dla widza jeszcze bardziej namacalne niż do tej pory. Dotychczas wszystko kręciło się wokół ludzi, tych wspaniałych geniuszy, rysujących piękne obrazki i wymyślających błyskotliwe slogany, teraz odgłos wiertarek zwiastuje przyjście nowego wspaniałego świata.
I choć nie do końca jeszcze wiadomo, czy jest się czego bać/czym ekscytować oraz ile osób potrafi zastąpić maszyna, w SC&P wyraźnie da się odczuć atmosferę wielkiego święta i jednocześnie niepokoju zmieszanego z poirytowaniem. Ginsberg walczy o kanapę, jakby zależała od tego cała jego przyszłość, Stan widzi w komputerze Mona Lisę z Luwru, Lou jest przekonany, że komputer bardziej się przyda niż kreatywni. Po biurze przechadza się, pusząc się jak paw, Lloyd, facet z firmy odpowiedzialnej za instalację komputera. Wszyscy traktują go jak kogoś ważniejszego, niż jest w rzeczywistości, i korzystają z każdej okazji, żeby porozmawiać z nim o tym ekscytującym wydarzeniu, którego są świadkami.
I tylko Don siedzi sam w kącie jak zbędny sprzęt biurowy.
Od trzech tygodni tak siedzi w kanciapie odziedziczonej po samobójcy, zapomniany, niechciany, niepotrzebny. Twardo stosuje się do zasad, które mu narzucono, nie wychodzi nawet na obiady. Widzi, że donikąd to nie prowadzi, ale nie próbuje nic zmieniać. A kiedy już podejmuje próbę, kończy się ona marnie – Bert Cooper go poniża, mówiąc mu wprost, że nie jest agencji do niczego potrzebny.
Chodzący synonim miernoty, Lou Avery, oczywiście i tak trzęsie portkami na widok Drapera. I wymyśla "genialny" plan, jak mu pokazać jego miejsce: robi Peggy osobą odpowiedzialną za nowy projekt i sugeruje, żeby wzięła Dona do swojego zespołu. To rzeczywiście okrutny pomysł, a jeszcze okrutniejsze jest zachowanie dawnej protegowanej Dona. Gdyby była normalną istotą ludzką, zapukałaby do jego biura, wyjaśniła sytuację i poprosiła o pomoc. Ona tymczasem go poniża, traktując go tak, jakby był młodzikiem, takim jak Mathis. I jeszcze jest z siebie dumna! Być może rzeczywiście nie mogła postąpić inaczej, być może głównym winnym był tchórzliwy Lou, ale i tak ciężko się na to patrzyło. Wydaje się, że całe wieki upłynęły od rozmowy w "The Suitcase" – i że to Peggy jest tą, która zmieniła się na gorsze.
Chwilę potem widzimy, jak łatwo złamać Dona: to, co zrobiła Peggy, wystarczyło, aby znów sięgnął po flaszkę i od razu wyżłopał całą, z puszki po coca-coli. I tak jak umarlak, którego biuro teraz zamieszkuje, zapragnął wybrać się na mecz Metsów. Gdyby nie Freddy, cała ta przygoda skończyłaby się tragicznie, a tak mamy cały odcinek wypełniony powolnym upadaniem Dona i całkiem miękkie lądowanie w biurowym fotelu na koniec, przy dźwiękach "On a Carousel". Co można interpretować w najprostszy możliwy sposób jako kręcenie się w kółko i wracanie w końcu do tego samego miejsca w życiu. Detektyw Cohle coś o tym wiedział.
Ale karuzela to też wspomnienie wielkości Dona. Pamiętacie projektor Kodak Carousel i fantastyczną przemowę o nostalgii oraz powracaniu do miejsc, w których jesteśmy zawsze chciani i kochani? Taki był kiedyś Don. I wciąż taki jest – tę iskrę widać choćby w rozmowie z Lloydem. Pytanie brzmi, czy świat go jeszcze potrzebuje. Czy wypełnianie wszystkich poleceń w pracy rzeczywiście prowadzi do powrotu do sytuacji, w której był noszonym na rękach geniuszem. Don ma prawo jeszcze wierzyć, że tak jest. Bo co innego mu pozostało, zabić się?
Tymczasem Roger spędził dzień w komunie.
I wrócił cały ubłocony, ale niekoniecznie mądrzejszy. Takiej przygody mogliśmy się spodziewać od początku sezonu, od tej dziwny rozmowy Margaret z ojcem, w której zdradzała ona pierwsze oznaki prania mózgu. Ale kiedy już przyszła, coś zazgrzytało. Tak jak Roger przeżył szok, widząc swoją księżniczkę, śpiącą w barłogu na sianie, tak i ja miałam problem, żeby przyzwyczaić się do Marigold. OK, ona od dawna na szczęśliwą nie wyglądała (kto w "Mad Men" wygląda?), ale ci hipisi i ten idiotyczny sztuczny uśmiech po prostu kompletnie do niej nie pasują.
Dziewczyna wychowana tak jak córka Sterlingów powinna po wsze czasy brzydzić się biedy. Margaret była tak pusta, jednowymiarowa i przywiązana do luksusu, że żadne pranie mózgu nie powinno być w stanie jej złamać. Powinna reagować na trudne sytuacje dokładnie tak jak jej matka: pić i płakać w samotności. Matthew Weiner był innego zdania – i być może bym to przełknęła, gdyby cały ten wątek lepiej uzasadniono. A tu mieliśmy jedną dziwną rozmowę w pierwszym odcinku sezonu i zupełnie nową Margaret w czwartym odcinku. Nie, nie i nie.
I jeszcze jedno nie za tę okropnie oczywistą scenę, w której Roger słyszy od córki, jak okropnie za nim tęskniła, kiedy była mała. To idiotyczne wyjaśnienie jej zachowania, zwłaszcza że wtedy wszyscy tatusiowie robili to co Roger. Od siedzenia w domu i niańczenia dzieci były mamusie. Tak wyglądał ten świat i choć oczywiście możemy sobie wyobrazić lepszą dla dzieci sytuację, zarówno ta trauma, jak i "wdanie się Margaret w ojca" to takie banały, że nie podoba mi się to i już.
Mimo wszystko, "The Monolith" ma swoje jasne punkty.
Rewelacyjnie pokazano atmosferę ekscytacji na widok komputera, zmieszanej z niepokojem tych, których maszyna może zastąpić. Don upadł i się podniósł, a my znów możemy snuć teorie, czy skończy marnie czy trochę mniej marnie. Peggy padła ofiarą szefa miernoty, ale trudno jej żałować, widząc, jak nie radzi sobie z ludźmi. Może i jest świetna w wymyślaniu sloganów, ale nigdy nie będzie w agencji taką osobowością, jaką był Don Draper. Brakuje jej inteligencji emocjonalnej.
Joan "Mam dokładnie dwie minuty" Harris w jednej chwili załapała, w jakiej sytuacji jest Peggy, i jej to objaśniła. Takie sceny z rudą w roli głównej to jedna z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek były w "Mad Men". Widać, że SC&P może obyć się bez Dona, tak jak mogłoby obyć się bez Peggy i w zasadzie wszystkich, ale bez Joan – nigdy! To ostoja zdrowego rozsądku w najdoskonalszym z opakowań.
Choć przygody z Marigold w roli głównej nie kupuję, przyznaję, że Roger i Mona byli prześwietni jako para bogatych, wystrojonych jak na wesele starszych ludzi, którzy przyjechali na wieś odbić swoje cenne dziecię z rąk samego szatana. Zwłaszcza Mona, która czerpie wiedzę o życiu innym niż jej własne z magazynu "Life". Takie sytuacje w tamtych czasach rzeczywiście się zdarzały, nic więc dziwnego, że i w "Mad Men" do tego doszło. Może powinno było paść na kogoś innego niż Margaret, ale muszę przyznać, że jej rodzice stanęli na wysokości zadania. I jestem ciekawa, jaki ta wizyta będzie miała wpływ na Rogera, który sam przecież sporo eksperymentuje.
Do końca tegorocznej połowy finałowego sezonu "Mad Men" zostały tylko trzy odcinki. Za wcześnie, by oceniać, czy to sezon świetny, dobry czy tylko taki sobie, ale już teraz widać, że siedem odcinków to bardzo mało. Na razie nie wydarzyło się wiele, nie ma przełomów ani żadnych rzeczywiście ważnych wydarzeń. Jest oczekiwanie na coś, co nigdy może nie nadejść.
Oby Matthew Weiner miał coś schowane w zanadrzu, bo tylko finał z porządnym trzęsieniem ziemi przyciągnie większą publiczność w drugiej połowie sezonu. Szkoda by było, gdyby "Mad Men" kończyło z oglądalnością ledwie przekraczającą 2 mln widzów.