Pazurkiem po ekranie #32: Dzień świstaka
Marta Wawrzyn
14 maja 2014, 20:29
Cztery dni z jesiennymi nowościami – i wciąż nie widzę na horyzoncie niczego, w czym można by się zakochać od pierwszej sekundy. Ale widzę kilka solidnych pomysłów z potencjałem. Tak, tak, dziś będzie tylko o nowych serialach. Bez spoilerów.
Cztery dni z jesiennymi nowościami – i wciąż nie widzę na horyzoncie niczego, w czym można by się zakochać od pierwszej sekundy. Ale widzę kilka solidnych pomysłów z potencjałem. Tak, tak, dziś będzie tylko o nowych serialach. Bez spoilerów.
W tym tygodniu na Serialowej zapanowała jesień, i to nie tyle ze względu na aurę za oknem – która, trzeba przyznać, dopasowała się do ogólnej atmosfery – co na ramówkowe konferencje amerykańskich telewizji. Mnie pochłonęły one do tego stopnia, że nie miałam czasu zerknąć na większość tych produkcji, które zwykle tu opisuję. W "Grze o tron" mignął mi Peter Dinklage Show, a w "Mad Men" sutek Ginsberga, poza tym jednak nie widziałam niczego. I to się pewnie nie zmieni, dopóki wszystkie nowości nie zostaną na Serialowej dokładnie opisane.
Oglądanie codziennej porcji nowych trailerów to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jaka człowieka może spotkać w tej robocie. Przynajmniej pierwszego dnia, kiedy wydaje się, że nastały jakieś wcześniejsze mikołajki. Drugiego zwykle już przychodzi otrzeźwienie, zaczynamy kręcić nosami i przebierać. Trzeciego ma się wrażenie, że to jakiś koszmarny dzień świstaka, w którym nie ma nic zabawnego.
Dziś mamy dzień czwarty, widziałam bardzo dużo trailerów, których najchętniej nie obejrzałabym nigdy, i jestem przekonana, że większość tych seriali skończy marnie po kilku tygodniach. O produkcjach CW, którymi będziemy zajmować się jutro, nawet nie chcę myśleć. Tymczasem zobaczmy, co wydarzyło się do tej pory.
Dzień pierwszy: komedie romantyczne
Tydzień rozpoczął się od prezentacji nowych seriali NBC, których jest aż 16. To zapewne nie przypadek, że najlepsze wydają się te, których trailerów nie zaprezentowano. Kompletnie nie rozumiem, czemu tak wiele osób ekscytuje się "Contantine'em" z Mattem Ryanem. Już trailer pokazuje, że to nic specjalnego, ot, taka zwykła proceduralna sieczka, w której rolę przestępców będą odgrywać demony, szatany i inne takie.
Nie rozumiem zupełnie szumu związanego ze "State of Affairs". Katherine Heigl w roli poważnej pani analityk wypada sztucznie, a fabuła wydaje się być sklecona przez kogoś, kto widział "Homeland", "Skandal" i "24 godziny". Też widziałam, też widziałam! Lubię Debrę Messing, więc przykro jest mi patrzeć na materiały promujące "The Mysteries of Laura". Każda scena to dowód na to, że mamy do czynienia z gniotem, a Debra jako policjantka jest fatalna. Powinna pozostać przy repertuarze komediowym.
Podobają mi się opisy "Odyssey", "Aquarius" i "Mission Control", ale trudno z sensem komentować seriale, z których nie pokazano nawet 30-sekundowych klipów. Liczę też na "Unbreakable Kimmy Schmidt" – opis prezentuje się idiotycznie (kobieta, która uciekła z sekty? Rety…), ale twórczynią jest Tina Fey, a w obsadzie znajdzie się Jane Krakowski. Te nazwiska to gwarancja jakości – potwierdzi to każdy, kto widział "30 Rock".
Na pewno będę oglądać obie romantyczne komedie NBC – "Marry Me" i "A to Z". Pierwszy ze względu na osobę twórcy (David Caspe, "Happy Endings") i Casey Wilson w roli głównej (szkoda tylko, że partneruje jej drewniany Ken Marino), drugi właściwie tylko z powodu dwójki aktorów odgrywających główne role. Oboje są ładni, naturalni, nieco dziwni i bardzo, ale to bardzo uroczy. Może coś z nich będzie. Może.
Dzień drugi: ostatni człowiek na Ziemi
FOX ma kilka niezłych na pierwszy rzut oka nowości, a jednocześnie nieco dziwnie skonstruowaną ramówkę. "Gotham" prezentuje się świetnie – jest mroczne, klimatyczne i wydaje się być wszystkim tym, czym "Arrow" nie chce i nie potrafi być. Tylko co z tego, skoro stacja rzuciła je na pożarcie "The Voice".
Doskonale zapowiada się "Red Band Society", które co prawda trochę zbyt wyraźnie inspiruje się "Breakfast Clubem", ale dzięki temu, że dzieje się w szpitalu, ma szansę wypracować własny, niepowtarzalny ton. Z jednej strony będziemy mieli typowe nastoletnie problemy, z drugiej miejsce akcji, które wymusi szybsze dorastanie na bohaterach. Trzeba dobrych scenarzystów, żeby taki miks płaczu ze śmiechem, jaki zapowiada trailer, wypadł tak jak trzeba. I na razie wydaje się, że ci, którzy napisali ten serial, wiedzą, co robią. Zobaczcie koniecznie wideo, będziecie zaskoczeni, jakie to fajne.
Na pewno będę oglądać "Backstroma", choć oryginalnością to on nie grzeszy. Ale Rainn Wilson wygląda jak stworzony do tej roli. Być może coś ciekawego wyjdzie z hip-hopowego "Empire", choć muzycznie to zdecydowanie nie moja bajka. "Wayward Pines" wygląda na słabszą wersję "Twin Peaks", ale kto wie, może jest to coś, czego teraz potrzebujemy.
Za to "Hieroglyph" i "Gracepoint" już teraz prezentują się jak gnioty roku. Pierwszy to tania, absurdalna bajeczka, drugi jest niepotrzebną kalką czegoś, co już było. Te same sceny, ci sami bohaterowie, te same dialogi i jeszcze ten sam aktor w roli głównej! Ktoś, kto to wymyślił, musiał mieć poważne problemy ze zrozumieniem szkockiego akcentu Davida Tennanta. Szkoda i jego, i Anny Gunn, bo to nie będzie hit. Hitem było "Broadchurch", które już wszyscy widzieliśmy.
Uważam, że FOX ma najciekawsze nowe komedie ze wszystkich stacji. OK, Mulaney zbyt nachalnie promowany jest jako nowy Seinfeld, ale i osoba twórcy, i SNL-owska obsada sugeruje, że robią to ludzie, którzy coś o komedii wiedzą. A i trailer jest sympatyczny. Tylko czemu FOX chce to pokazywać w niedzielę!? I czemu FOX chce pokazywać "Brooklyn Nine-Nine" w niedzielę? To się dobrze nie skończy.
Już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć Willa Forte jako ostatniego człowieka na Ziemi. Jestem zakochana w tym zwiastunie i choć nie potrafię sobie wyobrazić, czym będzie wypełniony cały sezon "The Last Man on Earth", to teraz wydaje mi się, że może to być jedna z najlepszych niespodzianek przyszłego sezonu.
Dzień trzeci: nic śmiesznego
Na nowości ABC, które są tak nudne i zachowawcze, jak to tylko możliwe, najchętniej spuściłabym kurtynę milczenia. W szczególności na komedie, które wyglądają po prostu fatalnie. "Black-ish", "Fresh off the Boat" i "Cristela" to jakieś koszmarki, które nawet w latach 90. nie miałyby racji bytu. "Manhattan Loe Story" to totalny banał, a "Galavant" – dziwaczny eksperyment, który może i mógłby się udać, gdyby humor był na jakiś poziomie. A chyba nie jest.
"Selfie" prezentowało się świetnie… na papierze. Chciałabym się mylić, ale coś mi tu nie gra – to po prostu nie jest ani śmieszne, ani w żaden sposób fajne. "Parks and Recreation" świetnie rozumie świat social mediów, "Selfie" wydaje się nie rozumieć go w ogóle. A Karen Gillan mówi z amerykańskim akcentem prawie tak dziwacznie jak Dracula. Nie wygląda to dobrze.
Raczej nie będę oglądać nowego serialu Shondy Rhimes, "How To Get Away With Murder", bo już nazwisko tej twórczyni sprawia, że mam ochotę uciekać jak najdalej. A na dodatek to wygląda jak wszystkie inne seriale Shondy Rhimes. Nie widzę też nic ciekawego w "Forever", "Secrets and Lies" czy "The Whispers". Na pewno będę oglądać serial o agentce Carter, nie spodziewam się po nim jednak cudów.
Nieźle zapowiada się "American Crime", ale to jedna z tych produkcji, których nie da się ocenić po trailerze. Serial o morderstwie, procesie i wszystkich osobach w to zamieszanych to po prostu zbyt skomplikowana rzecz – co w tym momencie, owszem, czyni go najbardziej interesującym z tego wszystkiego, ale po premierze może się okazać, że jednak scenariusz nie dorównuje opisowi.
Dzień czwarty: dziesięć spin-offów "CSI" i "NCIS"
I wreszcie CBS. Wciąż czekamy na trailery, ale prawdę powiedziawszy wiele one nie zmienią. Ramówka CBS jest nudna jak książka telefoniczna i solidna jak niemiecki czołg. Albo na odwrót. Niezależnie od tego, czy serial nazywa się "Stalker", czy "Scorpion", czy jakoś inaczej, z opisu i tak wychodzi kolejna wersja "CSI" albo "NCIS". Nawet "Battle Creek" nie brzmiałoby ekscytująco, gdyby twórcą nie był Vince Gilligan – który, obawiam się, nie odniesie już po raz drugi tak wielkiego sukcesu jak z "Breaking Bad". Obym się myliła.
Cieszy mnie, że Matthew Perry wraca, mniej cieszy mnie, że znów będzie grał Chandlera, na dodatek w serialu, który dobrze znamy. Chciałabym go zobaczyć w czymś ciekawszym niż remake "The Odd Couple". Druga komedia, "The McCarthys", wygląda na doskonały dodatek do "The Millers". Chyba wolałabym już "How I Met Your Dad".
Jakimś promyczkiem nadziei wydaje się "Madam Secretary" – serial o sekretarz stanu z Teą Leoni w roli głównej. Może będzie drugie "The Good Wife"? A może największe nudziarstwo pod słońcem. Zobaczymy. A już jutro dzień ze studentką medycyny, która jest też zombiakiem, oraz Latynoską, która jest w ciąży, mimo że nigdy w życiu nie uprawiała seksu! To się nigdy nie skończy, prawda?
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.