"The Blacklist" (1×21-22): Zachęcający finał sezonu
Andrzej Mandel
15 maja 2014, 18:34
Z "Czarną listą" bywało różnie – były odcinki tragicznie wręcz słabe, były i dobre. Całość trzymała się na Jamesie Spaderze, ale ogólny bilans jest taki, że to całkiem niezły serial. Finałowe dwa odcinki udowodniły bowiem, że serial jest dobrze przemyślany. Spoilery.
Z "Czarną listą" bywało różnie – były odcinki tragicznie wręcz słabe, były i dobre. Całość trzymała się na Jamesie Spaderze, ale ogólny bilans jest taki, że to całkiem niezły serial. Finałowe dwa odcinki udowodniły bowiem, że serial jest dobrze przemyślany. Spoilery.
Na wstępie warto zauważyć, że przynajmniej jedna rzecz w finałowym odcinku była łatwa do przewidzenia. O dziwo, nie zmniejszyło to przyjemności oglądania "No. 8 Berlin: Conclusion", bo i był to zacny odcinek "The Blacklist". Nie tylko ze względu na znakomitą grę Jamesa Spadera, gdyż i Megan Boone wreszcie dotrzymuje mu kroku, a w tle pojawił się znakomity Alan Alda.
Oba finałowe odcinki udowodniły, że serial jest starannie przemyślany. Intryga wyraźnie była rozpisana na cały sezon (i więcej), a każdy odcinek dokładał swój element do układanki, w której w dalszym ciągu mamy chyba co najwyżej parę wyraźnych obrazków, a i tych nie możemy być pewni. Możemy oczywiście podejrzewać, że Red jest ojcem Elisabeth, ale właśnie w finale sezonu pojawiła się interesująca sugestia, że może być zupełnie inaczej. To wszystko razem sprawia, że "The Blacklist" jawi się jako coś więcej niż procedural z pretensjonalnymi ambicjami – ten serial ma uzasadnienie swoich ambicji.
W całości urzeka jednak głównie gra Jamesa Spadera, stąd moja opinia, że przez dłuższy czas był to teatr jednego aktora. Z czasem jednak i reszta obsady zaczęła powolutku szlusować do wysokiego poziomu, a i wśród postaci dalszego planu pojawili się interesujący aktorzy, jak Alan Alda. W drugim sezonie pojawi się też zapewne Peter Stormare (znany z roli Lucyfera w "Constantine"), co przyznaję zwiększa moje zainteresowanie "The Blacklist".
Zainteresowanie podsyca też fakt, że choć wiemy wreszcie, kto jest głównym czarnym charakterem (ale czy na pewno?) i nawet znamy jego twarz, to nadal nie znamy odpowiedzi na pytania, które pojawiały się przez cały sezon. Mimo wielu drobnych sugestii, nie możemy mieć żadnej pewności, że to właśnie Red jest ojcem Elisabeth. A to przecież najważniejsze pytanie, bo sporo mówiłoby o jego intencjach i stawiałoby go w zupełnie innym świetle. Teraz wciąż wygląda on bardziej na przestępcę z obsesją, która sprawia, że od czasu do czasu zrobi coś dobrego. Nie żeby nie miał zasad czy był potworem – piesków przecież nie krzywdzi, co innego ludzi, w tym ambasadora Federacji Rosyjskiej…
Interesujące było też śledzenie przyspieszonego dojrzewania agentki Keen, która z dość naiwnego dziewczęcia z początku sezonu stała się o wiele dojrzalszą postacią. Znacznie lepiej idzie jej odsiewanie informacji i używanie własnego rozumu. Z kogoś sterowanego przez Reda staje się ona powoli jego równorzędnym partnerem i to samo można powiedzieć o aktorstwie Megan Boone w porównaniu do gry Jamesa Spadera.
"The Blacklist" nadal mogę zarzucić miałkość głównych postaci drugiego planu. Reszta zespołu Elisabeth nie budzi we mnie większych emocji i śmierć jednego z członków zespołu obeszła mnie tyle, ile zeszłoroczny śnieg. Muszę jednak przyznać, że strasznie słabo grający Diego Klattenhoff zdecydowanie się poprawił. Między jego grą na początku sezonu (czy w "Homeland") i grą pod koniec jest olbrzymia przepaść.
"Czarna lista" ma sporo wad, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to, że warto jednak było przełamać się po słabszych odcinkach w środku sezonu i przecierpieć bezsensownie rozciągnięty wątek męża Elisabeth. Dzięki temu mogłem dobrze bawić się oglądając finałowe odcinki. Czekam na jesień i nowy sezon. Może bez niecierpliwości, ale na pewno z ciekawością.