Pazurkiem po ekranie #33: Życie nie jest serialem?
Marta Wawrzyn
21 maja 2014, 20:00
Co roku wakacje próbują nas przekonać, że życie jednak nie jest serialem. Ale zanim ten smutny czas nadejdzie, cieszmy się z dobrej formy "Gry o tron", "Mad Men" i kilku innych produkcji. Uwaga na spoilery.
Co roku wakacje próbują nas przekonać, że życie jednak nie jest serialem. Ale zanim ten smutny czas nadejdzie, cieszmy się z dobrej formy "Gry o tron", "Mad Men" i kilku innych produkcji. Uwaga na spoilery.
Koniec maja to okres, kiedy tacy jak ja zaczynają czuć się niepewnie. Niby jest wszystko, czego człowiek potrzebuje do szczęścia: słońce praży, ptaszki śpiewają, progenitura sąsiadów bawi się w koniec świata na podwórku. Żyć, nie umierać. A jednak pojawia się jakiś brak, jakiś niedosyt, jakaś nieokreślona tęsknota. Jakaś dziura w sercu. Wiecie, o czym mówię, nie?
W tym tygodniu brak seriali jeszcze nie jest aż tak odczuwalny, bo "Gra o tron" trwa i ma się świetnie, "Mad Men" zaliczyło najlepszy odcinek od dawna, Louis C.K. znów smęci i to podwójnie, w "Fargo" wciąż leży śnieg, Jack Bauer ratuje świat w zaledwie pół dnia, a w "The Americans" zbliża się finałowa rozgrywka . Za tydzień będzie już gorzej, zwłaszcza że wszystkie seriale oprócz "Mad Men" robią sobie w weekend przerwę ze względu na poniedziałkowy Memorial Day.
Oznacza to, że nie będzie w poniedziałek "Gry o tron"…
…a "Gra o tron" w tym sezonie nieoczekiwanie stała się jednym z moich ulubionych seriali. OK, wiele wątków wciąż mnie nudzi i wkurza, bo nie wyglądają, jakby dokądkolwiek prowadziły. Denerwuje mnie to, że większość odcinków nadal jest poszatkowana: pięć minut tu, pięć minut tam, pięć minut jeszcze gdzie indziej – i tak przez całą godzinę. Ogląda się to po prostu źle. To nie przypadek, że najlepiej oceniane są te odcinki, które dzielą się na trzy-cztery wątki, a nie na dziesięć.
Ale już, już kończę narzekać, bo przecież chciałam powiedzieć co innego: uwielbiam ostatnio "Grę o tron"! Myślałam, że po Peter Dinklage Show z poprzedniego odcinka musi nastąpić obniżka formy, ale nic z tych rzeczy. W
"Mockingbird" znów wspaniała była Daenerys, która pokazała, że potrafi korzystać z przywilejów, jakie daje władza, a jednocześnie nie zachłystuje się nimi i z pewnością nie daje się ponosić emocjom. Znakomicie, zdrowy rozsądek i smoki to całkiem dobry początek, jeśli marzy się o rządzeniu całym światem.
Księcia Oberyna kocham od pierwszej chwili – za akcent, za dowcipne teksty, za swobodne podejście do seksu. Ale cały czas pamiętam, że to nie pajac, który przybył do Królewskiej Przystani, aby urządzać orgie, jakich nawet tam nie widzieli. W tym tygodniu Oberynowi zawdzięczamy najlepszy chyba tekst odcinka: "Rzadko spotyka się Lannistera, który podziela mój entuzjazm co do martwych Lannisterów". Ale przede wszystkim po raz kolejny zobaczyliśmy, że to człowiek opętany żądzą zemsty. On tak bardzo pragnie tego, co nazywa sprawiedliwością, że osobiście będzie walczył z Górą. Jak wszyscy ci głupi ludzie, którzy tylko oglądają seriale, nie czytałam książek, więc nie wiem, jak skończy się ten pojedynek. Mimo że walka z Górą brzmi jak plan samobójcy, zakładam, że jednak żadna przykra niespodzianka mnie tu nie spotka. Zwłaszcza że od losów tej walki zależy przecież życie Tyriona.
Drugi z moich ulubieńców, Littlefinger, wreszcie się odsłonił. Cynik doskonały oznajmił Sansie, że mógł być jej tatą, następnie ją pocałował zupełnie nie jak tatuś, a parę chwil później pozbawił życia w spektakularny sposób swoją świeżo poślubioną małżonkę, Lysę. I jak rozumiem, to dopiero początek?
Tymczasem na froncie komediowym…
…Louie pakuje się w sympatyczną, choć nieco dziwną relację z kobietą z Węgier, która po angielsku zna jakieś trzy słowa. I na dodatek wraca do Węgier, gdzie ma dziecko i resztę życia. W trzech odcinkach z Amią pojawiło się kilka fajnych scen – jak ta z "prysznicem" pośrodku sklepu albo ta, w której ona i mała Jane grają na skrzypcach – ale nie jestem przekonana, że robienie z tego prawie związku głównego tematu sezonu jest najlepszym pomysłem. A sądząc po tytułach odcinków w 4. sezonie, taki właśnie plan ma Louis C.K.
Nie zrozumcie mnie źle, świetnie ogląda mi się "Louiego", kiedy główny bohater zwiedza w damskim towarzystwie Nowy Jork. Turystyczna wycieczka statkiem miała swój urok, bo pokazała miasto, które jest jednym z najważniejszych składowych sukcesu serialu, z zupełnie innej strony niż do tej pory. Ale sześć odcinków o kobiecie z Węgier, której Louie tym bardziej pragnie, im bardziej nie może jej mieć? Wydaje mi się to przesadą. Zwłaszcza że wróciła Pamela i znów jest cudowna i szalona. Jak można jej nie chcieć!?
"Louie" wciąż się trzyma, za to skasowali "Legit".
Ręka w górę, kto oglądał? Eee, naprawdę nikt? W Ameryce też nikt nie oglądał, dlatego skasowali. Ale też sprawa nie jest aż taka prosta. Rok temu serial Jima Jefferiesa wydawał się świetny – świeży, pomysłowy i bezkompromisowy. W tym roku wszystko wyglądało dokładnie tak jak w zeszłym. Żadnej nowej jakości, żadnych nowych pomysłów, żadnych spektakularnych wydarzeń. I obawiam się, że tak już miało zostać.
Podczas gdy Louis C.K. wciąż potrafi mnie zaskoczyć, Jim Jefferies w kółko powtarza to samo. Sam finał niewątpliwie zostanie zapamiętany – w końcu najlepszy kumpel postrzelił Jima, po tym jak ten wypowiedział się przeciwko broni, a potem wszystko zmieniło się na zawsze. Ale w gruncie rzeczy nie martwi mnie, że to koniec. Zwłaszcza że dwa ostatnie odcinki jako finał serialu funkcjonują świetnie. Żegnam więc bez większego żalu Jima z "Legit", witam Jima Jefferiesa, komika, którego dalszą karierę będę uważnie śledzić.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.