"The Big C": Podsumowanie 2. sezonu
Marcela Szych
25 września 2011, 20:04
Drugi sezon losów Cathy Jamison za nami, a stacja Showtime już zamówiła kolejnych dziesięć odcinków. Czy "The Big C" na to zasłużyło?
Drugi sezon losów Cathy Jamison za nami, a stacja Showtime już zamówiła kolejnych dziesięć odcinków. Czy "The Big C" na to zasłużyło?
Pierwszy sezon "The Big C" był interesujący. Cathy Jamison (Laura Linney) mierzyła się z rakiem i to rak był głównym bohaterem serialu, mimo że w ukryciu, mimo że żaden z pozostałych bohaterów i bohaterek o nim nie wiedział. Reakcje Cathy wydawały się absurdalne, nieracjonalne, jednocześnie skłaniały do namysłu: "co gdybym to była, co jeśli to będę ja?". I po takim namyśle, zachowania Cathy nabierały sensu.
Niechęć do powiedzenia bliskim o chorobie – niechęć do przyznania się przed samą sobą. Wyrzucenie z domu upierdliwego, choć kochającego męża – niezgoda na przeciętność, rutynę w związku, w życiu. Nowatorskie i drastyczne metody wychowawcze stosowane wobec jedynaka – uświadomienie sobie faktu, że to jedyny moment, by jeszcze nad nim zapanować. Rak Cathy był na pierwszym planie, a zarazem stanowił tło dla przedstawienia jej życia rodzinnego, towarzyskiego, zawodowego. Rak Cathy wyeksponował jej priorytety, przeprowadził remanent, zabrał się za gruntowny remont.
W kolejnych odcinkach Cathy chciała powiedzieć wszystkim o swoim stanie, jednak za każdym razem, gdy zbierała się w sobie, by to zrobić, moment okazywał się nieodpowiedni. Definitywnie stało się to w ostatnich odcinkach sezonu, a samo zakończenie było bardzo optymistyczne – Cathy podjęła leczenia – i jednocześnie wzruszające – kiedy jej syn odkrył garaż pełen prezentów na swoje kolejne urodziny.
Wydawało się to doskonałym finiszem nie tylko sezonu, ale i całego serialu. Mogliśmy pozostać w niewiedzy, nie potrzebowaliśmy być pewni, że Cathy wyzdrowieje, wszystko można było sobie dopowiedzieć wedle własnej woli. Niestety, twórcy nie zdecydowali się zaprzestać kręcenia kolejnych odcinków, więc musieliśmy przemęczyć się z drugą serią "The Big C", ze swoistym niesmakiem – takim samym, jaki pozostawia kiepski związek, który mimo wszelkich znaków reanimowaliśmy na siłę.
Od pierwszego odcinka drugiego sezonu wydawało się, że twórcy nie mają pomysłu na dalsze losy Cathy. Samo leczenie jak i jego efekty uboczne przeszły jakoś bez echa, bez fizycznych śladów, bez wpływu na finanse, bez odcisku na relacjach w rodzinie. Większe wrażenie zrobiła choroba Lynette w "Desperate Housewives", choć był to jeden z jej wielu problemów, a sama Lynette była jedną wielu bohaterek serialu. Poza tym, absolutnie wszystkie postacie w "The Big C" też się jakoś wyjałowiły, wyblakły.
Brat Cathy, Sean (John Hickey), z którego bezkompromisową eko-postawą chętnie się utożsamiałam, przycichł jako przyszły-niedoszły ojciec. Porzucił swoje wartości, na rzecz udanego związku z Rebeccą (Cynthia Nixon) – kobietą, która wydawała się jego przeciwieństwem. Historia trochę jak z bajki Disney Pixar.
Mąż Cathy, Paul (Olivier Platt) polubił kradzieże, beztrosko rozsmakował się w kokainie i jakoś przestał być tak pocieszny jak wcześniej.
Syn Cathy, Adam (Gabriel Basso), z nieznośnego, acz wystraszonego chorobą matki chłopca, pozostał tylko nieznośny. Ach i jeszcze, w ramach młodzieńczych fascynacji i nastoletnich poszukiwań uprawiał seks z prostytutką – co zostało dość łatwo przełknięte przez jego, zarażonych od syna wszami łonowymi, rodziców.
Niestety, całemu serialowi nie pomógł także Alan Alda, który wcielił się w nowego lekarza Cathy. Jego postać została nijako napisana – był ani miły, ani zgryźliwy, po prostu bezbarwny. Jedyne co zapamiętałam, choć równie dobrze mogłaby zapomnieć, to fakt, że jest wspaniały w seksie oralnym.
Ogółem, "The Big C" w drugiej serii to, według mnie, naprawdę Big Crap. Bardzo żałuję, że scenarzyści nie poprzestali na pierwszym sezonie, albo chociaż nie zdecydowali się na kontynuowanie jednego rozpoczętego wątku, zamiast niedorzecznie rozciągać wszystkie możliwe i jeszcze dokładać nowe, równie bzdurne. Utonęli w nonsensie i niestety nie jest to nonsens montypythonowski. O ile zazwyczaj trudno rozstać mi się z kolejnymi odcinkami oglądanych przeze mnie seriali (jestem bardzo wierną widzką), o tyle trzeciego sezonu oglądać nie będę. A tym, którzy poprzestali na pierwszym, gratuluję dobrego refleksu i odradzam kontynuację.