"The Last Ship" (1×01): Ta dzielna US Navy
Andrzej Mandel
25 czerwca 2014, 17:04
Po czym poznać amerykańskiego marynarza? Po tym, że nie wzrusza go nawet koniec świata. Taki wniosek nasuwa się po obejrzeniu pierwszego odcinka "The Last Ship". Ale spokojnie, mogło być gorzej. Spoilery.
Po czym poznać amerykańskiego marynarza? Po tym, że nie wzrusza go nawet koniec świata. Taki wniosek nasuwa się po obejrzeniu pierwszego odcinka "The Last Ship". Ale spokojnie, mogło być gorzej. Spoilery.
Bardzo lubię postapokaliptyczne klimaty, tak jak i widowiskowe końce świata. W "The Last Ship" już w pierwszym odcinku dostałem i jedno, i drugie, ale trochę jednak kręcę nosem. Serial nie zapowiada się źle, ogląda się go całkiem przyzwoicie, a i na nielogiczności scenariusza nie zwraca się w pierwszym momencie uwagi. Twórcy prawie przegięli w momencie pojawienia się bomby atomowej, ale wciąż jest to "prawie".
Akcja serialu zaczyna się, gdy dzielna pani wirusolog (mikrobiolog?) Rachel Scott (Rhona Mitra) pobiera próbki krwi od umierającego obywatela Egiptu. Otaczali ją tam lekarze beztrosko pozwalający, by maseczki ochronne spadały im z nosa, więc można było mieć pewność, że apokalipsa nadejdzie.
Właściwa akcja zaczęła się daleko w mroźnych rejonach Arktyki, w której to pani wirusolog zbiera ze śniegu i ptaków próbki. Równie dzielny kapitan (Eric Dane) niszczyciela służącego jej za bazę wciąż nie ma wtedy jeszcze pojęcia o tym, co się dzieje. To się szybko zmienia wraz z pojawieniem się czarnych (dosłownie niemalże) charakterów w postaci Rosjan, którzy mają poważne problemy z wykorzystaniem broni maszynowej, rakietowej i wszelkiej innej oraz dokonują desantu wprost na lufy dzielnych amerykańskich marynarzy. Przyznam, że ta scena bawiła mnie tak bardzo, że nawet nie zwróciłem uwagi na to, że niszczyciel (tytułowy ostatni okręt) wyszedł bez szwanku z ostrzału rakietowego śmigłowców bojowych i na dodatek jeden zestrzelił przy pomocy artylerii głównej.
Takie drobne wpadki serial zalicza właściwie cały czas. Ale nie zmienia to faktu, że jako widowisko się sprawdza. Ogląda się go może i bez zbytniego napięcia, a i gra aktorska nie zachwyca (najlepiej gra Adam Baldwin, to naprawdę COŚ mówi o poziomie), ale wciąga od pierwszej do ostatniej minuty. Dopiero gdy się skończył, zaczęły mnie nachodzić myśli o tym, co było nie tak. Rozrywkowy aspekt jest dobrze zaspokojony, no ale za produkcję odpowiada Michael Bay, więc trudno, by było inaczej.
Drobnych sprzeczności nie brakuje – jak choćby brak reakcji pani doktor na wzięcie żywego Rosjanina na pokład, choć przecież miała ona pojęcie o zarazie panującej w reszcie świata. Nikt też nie przejmuje się latającymi wszędzie ptakami, choć to przecież one ponoć odpowiadają za rozniesienie wirusa. Drażni też trochę fakt, że nikt kapitana nie powiadomił wcześniej o rozpadzie świata – przypuszczam, że skoro wypełniał ważną misję związaną z jego ocaleniem, to jednak ktoś pofatygowałby się przerwać ciszę radiową i sprawdzić, czy są jakieś postępy…
Najbardziej jednak bawią mnie dzielni amerykańscy marynarze, którzy koniec świata przyjmują obojętnie, tak na klatę i po prostu robią swoje. Zawsze wydawało mi się, że koniec świata w pierwszej chwili wyzwala jednak znaczące rozprężenie w morale. No, ale może jeszcze chłopcy i dziewczęta z ostatniego okrętu są w szoku.
Serial oceniam na mocną trójkę w szkolnej skali. Ale bez plusa.