"Wilfred" (4×01-02): Cieszmy się
Nikodem Pankowiak
28 czerwca 2014, 17:32
To już ostatnie 10 odcinków, wszystko powinno się wyjaśnić i poznamy odpowiedzi na wszystkie pytania. Zanim to jednak nastąpi, pozwólmy twórcom jeszcze nieco zagmatwać sytuację i cieszmy się tym, że "Wilfred" wrócił w dobrej formie. Uwaga na spoilery.
To już ostatnie 10 odcinków, wszystko powinno się wyjaśnić i poznamy odpowiedzi na wszystkie pytania. Zanim to jednak nastąpi, pozwólmy twórcom jeszcze nieco zagmatwać sytuację i cieszmy się tym, że "Wilfred" wrócił w dobrej formie. Uwaga na spoilery.
"Wilfred" robi się coraz bardziej pokręcony. Spodziewalibyście się, że cała końcówka poprzedniego i początek tego sezonu to sen będący jednocześnie przepowiednią? Nie było żadnej kłótni, Henry wcale nie poślizgnął się na piłce i nie zmarł wskutek upadku ze schodów. Ryan nie trafił na dziwny posąg przypominający Wilfreda i nie został przez niego zdradzony chwilę później. Cały serial robi się niesamowicie poplątany, do końca jeszcze tylko kilka odcinków i trudno przewidzieć ile razy jeszcze twórcy będą z nami pogrywać, pokazując, że nie wszystko musi być takie, jakim się wydaje.
A jaka, przynajmniej na ten moment, jest rzeczywistość? To Ryan spadł ze schodów i stracił przytomność. Po przebudzeniu decyduje, że pora uwolnić się spod wpływu Wilfreda (który to już raz?) i naprawić swoje relacje z ojcem. Oczywiście jego najlepszy przyjaciel tak łatwo się nie poddaje i robi wszystko, aby znów być tym najważniejszym w życiu Ryana. Kombinuje, spiskuje i jak zwykle stawia na swoim. Szkoda tylko, że pośrednim skutkiem jego zachowania była śmierć jednego z bohaterów.
Podczas pierwszych dwóch odcinków towarzyszy nam pytanie, czym (lub kim) tak naprawdę jest Wilfred. Skąd się wziął? Jaki jest jego cel? Cała sprawa wydaje się coraz bardziej zagmatwana, pojawiają się nowe wątki i tajemnicze telefony. Ciężko tu już przewidzieć cokolwiek, wątpię jedynie, by twórcy zdecydowali się na rozwiązanie, w którym Wilfred okaże się zwykłym wytworem wyobraźni Ryana. Do końca serialu zostało już tylko osiem odcinków, a mnie się wydaje, że nie ma tutaj dobrego wyjścia fabularnego – czegokolwiek producenci i scenarzyści by nie zrobili, znajdzie się wielu niezadowolonych widzów.
No ale dobra, tym będziemy przejmować się później, póki co cieszmy się tym, że po słabszym 3. sezonie "Wilfred" wrócił w dobrej formie. Z niektórych żartów, nawet tych mniej wybrednych, można śmiać się w głos, a przecież to jest najważniejsze, bo w końcu mamy do czynienia z komedią. Oczywiście najjaśniejszą gwiazdą jest tutaj Jason Gann wcielający się w tytułowego bohatera. Nieważne, czy żartuje sobie kosztem Ryana, rozmawia z Miśkiem czy w swojej głupocie denerwuje pszczoły, zawsze robi to perfekcyjnie. Choć trzeba przyznać, że i Ryan pogryziony przez pszczoły wyglądał przekomicznie.
"Wilfred" nigdy nie był niczym więcej niż serialem niszowym, ciekawostką, która mogła wzbudzić zainteresowanie, ale większości nigdy nie była w stanie do siebie przekonać. Serial z facetem przebranym za psa mógł wśród wielu osób wzbudzać uśmiech politowania. A szkoda, bo to naprawdę porządna produkcja, w zalewie komediowych miernot wyróżniająca się na plus. Już w sierpniu pożegnamy się z nią na dobre, ale może to i lepiej, nie można w nieskończoność komplikować sytuacji i bawić się z widzami, bo ci w końcu się wkurzą. Do rozstania coraz bliżej, ale póki co cieszmy się, że "Wilfred" znów potrafi nas rozśmieszyć.