"Siostra Jackie" (6×12): Na dnie
Nikodem Pankowiak
6 lipca 2014, 18:03
"Mogło być gorzej" – to była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po obejrzeniu wszystkich odcinków 6. sezonu. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że trudno uznać to za wielką zaletę. Spoilery.
"Mogło być gorzej" – to była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po obejrzeniu wszystkich odcinków 6. sezonu. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że trudno uznać to za wielką zaletę. Spoilery.
Największy problem tego sezonu jest taki, że zbyt często widzom mogło towarzyszyć uczucie deja vu, które osiągnęło apogeum, gdy Jackie przespała się z Eddiem. Zupełnie nie rozumiem, do czego twórcom było to potrzebne. Czyżby chodziło o to, aby w jakiś sposób uzasadnić jego pomoc przy ucieczce? No i właśnie, ucieczka. Dokąd? Po co? Czy Jackie miała jakikolwiek plan, czy była to zwykła improwizacja? Wszystko to zdarzyło się tak nagle i niespodziewanie, że możemy jedynie zastanawiać się, o co w tym chodzi.
Końcówka finałowego odcinka także nie zachwyca, bo wszystko dzieje się zwyczajnie zbyt szybko. Jackie w jednej chwili rozmawia z Eddiem, za moment jest już w drodze na lotnisko, ratuje komuś życie, powoduje stłuczkę i ląduje na komisariacie. To wszystko zostało skondensowane do kilku minut i powoduje lekkie zdziwienie – to już? Koniec?
Jackie w tym sezonie sięgnęła dna, o czym świadczy wiele scen. Jest z nią dużo gorzej, niż gdy zmagała się z uzależnieniem w poprzednich latach. Jego nawrót sprawił, że wszystkie jej demony zaatakowały ze zdwojoną mocą i zniszczyły życie nie tylko głównej bohaterki. Po wszystkim, co w jej życiu było dobre – Franku, dzieciach, pracy – zostały już tylko zgliszcza, których raczej nie da się odbudować. Jackie zepsuła Grace i Fionę, odtrąciła ukochanego, zepsuła ślub byłemu mężowi, ale najbardziej chyba skrzywdziła Antoinette. Scena, gdy wysłała ją na odwyk i nawet nie obejrzała się za siebie była niezwykle przejmująca. Wtedy najlepiej mogliśmy się przekonać, jak bardzo przestała być sobą i pozwoliła lekom przejąć nad sobą kontrolę. Z jednej strony było mi jej żal, ale z drugiej – chciałem udusić ją gołymi rękami.
Oczywiście wciąż jest szansa na ratunek – przymusowy odwyk, wyleczenie się – to wszystko jest możliwe z pomocą kilku przyjaciół (pytanie, czy Jackie nadal ich ma?), ale pewne rzeczy są już nie do odwrócenia. Frank zapewne nigdy nie wróci, Grace będzie walczyć z własnymi demonami, a obecność jej matki raczej w tym nie pomoże, nawet Fiona nie chce już na nią patrzeć. Jackie zostawiła za sobą spalone mosty, zniszczone życia i złamane serca – to wszystko będzie niezwykle trudne do naprawienia, a nieudolne próby zapewne przyjdzie nam zobaczyć w kolejnym sezonie.
Trzeba twórcom oddać, że całkiem ładnie potraktowali postacie drugoplanowe. Zwłaszcza Zoey udowodniła, że nie jest już tą samą dziewczynką co kilka sezonów temu. Ba, ona przemieniła się w Jackie, tyle że nie musi walczyć z żadnymi uzależnieniami. Niezwykle dojrzale zachowała się podczas rozstania z Prentissem, bardzo fajnie się na to patrzyło. Coop po tylu latach bycia chłopcem do bicia znalazł swoje szczęście i to u boku Carrie, która rok temu wydawała się osobą, z którą nikt nie chciałby zakładać rodziny. Pytanie tylko, czy skoro Peter Facinelli opuszcza obsadę, Betty Gilpin będzie musiała odejść razem z nim. Byłoby szkoda, z All Saints zniknęłaby najładniejsza pani doktor.
Już kończąc, muszę przyznać, że 6. sezon nie był taki zły, jak spodziewałem się po pierwszych dwóch odcinkach. Zdarzały się momenty, gdy oglądałem go z przyjemnością. Problem w tym, że twórcy zbyt często decydowali się na rozwiązania dobrze znane z poprzednich lat. Po prostu dano nam więcej i mocniej, ale to niekoniecznie należy uznać za zaletę, moim zdaniem wręcz przeciwnie. Wygląda na to, że sezon 7. będzie kolejnym resetem całym historii, choć resetem niepełnym – znowu zobaczymy Jackie odbijającą się od dna. A to już przecież było.