10 seriali, które musicie nadrobić tego lata
Marta Wawrzyn
8 lipca 2014, 18:05
Nie ma czego oglądać? To znaczy, że pora sięgnąć po seriale, których nie mieliście czasu obejrzeć w ciągu sezonu albo zeszłego lata. Oto mój, subiektywny, a jakże, ranking tytułów, z którymi warto się zapoznać.
Nie ma czego oglądać? To znaczy, że pora sięgnąć po seriale, których nie mieliście czasu obejrzeć w ciągu sezonu albo zeszłego lata. Oto mój, subiektywny, a jakże, ranking tytułów, z którymi warto się zapoznać.
Nowości w tym roku zawodzą. Wszystkie – czy też prawie wszystkie. Zniechęcona tym, że nie ma czego oglądać, zawiesiłam na wakacje "Pazurkiem po ekranie" i Wam też radzę trochę odpocząć od śledzenia wszystkiego co nowe. Bo poza "Pozostawionymi" naprawdę nie ma tu czego śledzić. "Crossbones", "Tyrant", "Dominion", "Power" – to wszystko, co przed premierą zapowiadało się nieźle, po premierze okazało się niewypałem.
Czas wrócić do tego, co dobre i wielokrotnie sprawdzone. W moim rankingu nie ma seriali, które już się zakończyły (bo w takim przypadku nigdy nie skończyłabym go pisać), są tylko takie, które wracają albo w te wakacje, albo w przyszłym sezonie. Nie ma też pozycji superpopularnych, jak "Gra o tron", "Mad Men" czy "House of Cards". Wiadomo, że te produkcje trzeba znać i tyle. Co jest? Po pierwsze, seriale, które rozkręcały się wolno, z sezonu na sezon zyskując na jakości. Po drugie, seriale, które mają za sobą jeden sezon i był to sezon tak udany, że po prostu trzeba się nimi zainteresować, nawet jeśli w ich suchych opisach nie widzicie nic ciekawego. Po trzecie wreszcie, seriale, które z jakiegoś powodu zaliczyć można do niszowych.
W komentarzach wpisujcie koniecznie swoje typy – bo też prawda jest taka, że tytułów, które warto nadrobić, kiedy nic nowego nie ma, jest znacznie więcej. Pewnie jutro czy pojutrze wpadłoby mi coś zupełnie innego do głowy i moja lista wyglądałaby nieco inaczej – choć oczywiście nr 1 niezmiennie pozostałby na swoim miejscu. Dlatego piszcie koniecznie, co Wy polecacie. A oto moja dziesiątka.
10. "The Bridge"
Przegląd zaczynamy od średniaka, którego w zeszłym roku bez sensu porzuciłam, kiedy już wyjaśniła się najważniejsza z zagadek. Kilka dni temu do niego wróciłam, obejrzałam sezon do końca i myślę, że wtedy po prostu byłam rozpieszczona. Latem 2013 "The Bridge" wydawał mi się najwyżej taki sobie, teraz, na tle tegorocznych nowości, opowieść o morderstwie na moście wydaje mi się całkiem mocna. Jest tutaj znakomity, mroczny, przykurzony klimat pogranicza amerykańsko-meksykańskiego, są nieźli aktorzy w głównych rolach (Diane Kruger i Demian Bichir), jest przyzwoicie napisana intryga. A jeżeli wolicie inne klimaty niż gorący Meksyk, zawsze możecie sięgnąć albo po oryginał, szwedzko-duński "Most nad Sundem", albo po francusko-brytyjski "The Tunnel". Ten format sprawdził się – i to sprawdził się aż trzy razy.
9. "Zakazane imperium"
Czemu oglądać to teraz? Bo jesienią w HBO rusza 5. sezon, który będzie już ostatni. I to jest dobra wiadomość, że "Boardwalk Empire" nie będzie trwało w nieskończoność, jak "True Blood". Serial przez cztery sezony zaliczał wzloty i upadki i koniec końców nie przejdzie do historii jako dzieło wybitne tudzież przełomowe. Złośliwi mówią, że OK, może i ta produkcja wygląda świetnie, może widać, że promenada kosztowała górę kasy, ale fabularnie to "Bored-walk Empire". Jeśli jednak lubicie klimat dwudziestolecia międzywojennego, jazz, garnitury, kapelusze i porządną dawkę zabijania, w końcu wsiąkniecie w elegancki i okrutny świat Nucky'ego Thompsona, faceta, który zbudował świetność Atlantic City. Trzeba tu tylko trochę cierpliwości.
8. "Brooklyn Nine-Nine"
Najfajniejsza, najsympatyczniejsza rzecz, jaką przyniósł nam sezon 2013/2014. "Brooklyn Nine-Nine" to komedia, której współtwórcą jest Mike Schur od "Parks and Recreation" – i rzeczywiście pewne podobieństwa do "Parków" można tu wychwycić. Bohaterami są jednak nie lokalni politycy/urzędnicy, a policjanci, wśród których prym wiedzie uroczy, dzieciakowaty Jake Peralta (Andy Samberg). Pewnie widzieliście już zabawniejsze seriale komediowe, ale tak zgranego teamu i takiej chemii w obsadzie od pierwszego odcinka jeszcze nie widzieliście.
7. "Louie"
"Louie" w tym roku wrócił w maju i nie zachwycił już tak jak poprzednie sezony, bo chyba zdążył nam się trochę opatrzeć. Ale pamiętam, jakie to było odkrycie na początku. Jak świeży i ożywczy wydawał mi się ten dziwny serial o podstarzałym, nie za pięknym, rozwiedzionym facetem, który wygląda jakby zaraz miał wpaść w ciężką depresję, a jednak ciągle żartuje. Ze wszystkiego – z Boga, śmierci, związków międzyludzkich, seksu, swojego zamiłowania do masturbacji i obżarstwa. To dla mnie niepojęte, jak wiele mądrych myśli Louis C.K. potrafi przemycić w tych żartach i jak surrealistyczny, a przy tym zwyczajny i do bólu prawdziwy świat udało mu się stworzyć.
6. "Rectify"
Niszowa produkcja Sundance Channel, której wielkość trudno uchwycić w paru zdaniach. Głównym bohaterem jest człowiek, który po 19 latach spędzonych w celi śmierci wychodzi na wolność. I zaczyna się poznawanie świata od nowa. Wiele w "Rectify" się nie dzieje, przynajmniej nie w sferze rzeczywistej, ale to, co siedzi w tym facecie, fascynuje od pierwszej chwili. Ten serial to małe dzieło sztuki, to hipnotyzująca gra obrazów, dźwięków i wszelkiego rodzaju niedopowiedzeń. Warto oglądać – a tu znajdziecie 10 powodów, dla których tak właśnie jest.
5. "Fargo"
Jedna z najcudowniejszych niespodzianek serialowej wiosny. Wydawałoby się, że na bazie genialnego filmu nie da się zrobić po latach równie dobrego serialu, a już na pewno nie w ten sposób. Twórca serialowego "Fargo" zapożyczył od braci Coenów, wszystko, za co pokochaliśmy filmowy oryginał: śniegi Minnesoty, czarny humor, pokręconych morderców, policjantkę o wybitnym, analitycznym umyśle – i napisał zupełnie nową historię. Wśród 10 odcinków nie ma ani jednego słabego, każdy wciąga jak diabli i każdy fascynuje czym innym. Twórca serialu sprawnie porusza się po popkulturze, a kiedy trzeba, potrafi nawiązać też do Biblii. Cała historia przyjemnie płynie – tak że czekanie tydzień na nowy odcinek było udręką. Szczerze zazdroszczę wszystkim, którzy będą mogli pochłonąć całość w dwa albo trzy dni.
4. "True Detective"
Tyle było w tym roku nowości, a wciąż nic nie jest w stanie pobić na mojej topliście "Detektywa". Nie chodzi o to, że był wybitny czy odkrywczy – o nie, daleko mu do tego. Ale dzięki "Detektywowi" zobaczyliśmy, co się dzieje, kiedy pisarz i profesor literatury zabiera się za pisanie seriali. To było jak powieść na małym ekranie – od początku do końca przemyślana, tocząca się niespiesznie, niebojąca się dygresji, filozoficznych rozważań i ciężko doświadczonych przez życie bohaterów. Nawet jeśli nie oglądaliście serialu, pewnie wiecie, że Matthew McConaughey twierdził w nim, iż czas jest płaskim kołem. I na tym właśnie polega wielkość "Detektywa": dotarł do każdego, każdy znalazł w nim coś dla siebie. Każdy z ośmiu odcinków znalazł się w hitach tygodnia Serialowej – tak naszych, jak i Czytelników. Większość z nich na pierwszym miejscu. I niech to mówi samo za siebie.
3. "Orange Is the New Black"
Serial o kobiecym więzieniu, który ogląda zaskakująco dużo facetów. Kiedy pytam czemu, najpierw nie rozumieją, o co mi w ogóle chodzi, a potem oznajmiają, iż do głowy im nie wpadło, że "OITNB" jest dla kobiet. To po prostu świetny serial, który na dodatek można obejrzeć systemem maratonowym, bo Netflix wypuszcza wszystkie odcinki naraz. Za nami już dwa sezony, drugi jeszcze lepszy niż pierwszy. Największą siłą "Orange Is the New Black" jest to, że potrafi mówić o rzeczach prawdziwie koszmarnych w lekki, podszyty absurdem sposób. W jednej chwili się śmiejemy, w drugiej śmiech nam zamiera w gardle. A do tego bardzo szybko przywiązujemy się do bohaterek, z których każda bez wyjątku da się kochać i nienawidzić jednocześnie – i każda bez wyjątku jest jakaś. Zainteresowanych znów odsyłam do 10 powodów.
2. "Masters of Sex"
Ci, którzy spodziewali się nowego "Mad Men", poczuli się zawiedzeni. Bo to nie jest "Mad Men". "Masters of Sex", które też czaruje cudnym klimatem retro, nie jest zrobione aż tak pieczołowicie – i mam tu na myśli zarówno warstwę wizualną, jak i scenariusz. Nie ma tu niedopowiedzeń, gierek z widzem, skrupulatnego budowania wątków. Ale to bez znaczenia. Przed nami 2. sezon i chyba już nikt nie oczekuje, że "Masters of Sex" będzie tym, czym nie jest. Zwłaszcza że jest serialem świetnym, opowiadającym interesującą historię i przedstawiającym nam wspaniale napisanych, wyrazistych bohaterów. A przede wszystkim mówiącym o seksie tak, jak jeszcze w serialowym świecie o seksie nie mówiono: zwyczajnie, naturalnie i dojrzale. W czym wielka zasługa Virginii Johnson, kobiety, która żyjąc pod koniec lat 50. w pełnym hipokryzji świecie nie bała się oznajmić głośno, że orgazm to coś fantastycznego. Jeśli dodać, że gra ją Lizzy Caplan, która na ekranie odważnie się rozbiera, staje się więcej niż jasne, czemu "Masters of Sex" ogląda się z tak dużą przyjemnością.
1. "The Good Wife"
112 odcinków dramatu, który do lekkich nie należy – wiem, to nie brzmi dobrze, zwłaszcza kiedy za oknem żar się leje z nieba, a nasze zmęczone mózgownice wreszcie chcą odpocząć. Ale warto, naprawdę warto. Ci, którzy za moją namową obejrzeli całość w kilka tygodni, potwierdzą.
"The Good Wife" to procedural prawniczy z politycznym dodatkiem, który z każdym sezonem nabiera coraz bardziej smaku. Im bardziej poznajemy bohaterów – skomplikowanych, dojrzałych ludzi, z których każdy bez wyjątku ma jakiś indywidualny rys – i im głębiej wsiąkamy w pozbawiony sentymentów świat chicagowskich prawników i polityków, tym więcej i więcej tego chcemy. To świetna sprawa, że za nami już 5. sezon, a wciąż towarzyszy nam wrażenie, że nie wszystko zostało powiedziane. Że i tych ludzi, i mechanizmy, które rządzą ich światem, da się poznać jeszcze lepiej. Nie zrażajcie się przeciętnym początkiem serialu – to zaledwie preludium. Najlepsze przychodzi później.