"The Last Ship" (1×10): Bez zachwytów, bez bólu
Andrzej Mandel
25 sierpnia 2014, 19:42
Finał 1. sezonu "The Last Ship" był mocno przewidywalny, jak cały serial zresztą, ale oglądało się go dobrze. Uważajcie na spoilery, choć chyba nie ma żadnych, których nie można byłoby przewidzieć…
Finał 1. sezonu "The Last Ship" był mocno przewidywalny, jak cały serial zresztą, ale oglądało się go dobrze. Uważajcie na spoilery, choć chyba nie ma żadnych, których nie można byłoby przewidzieć…
Dziesięć tygodni zleciało całkiem szybko i USS Nathan James dotarł wreszcie do finałowego odcinka 1. sezonu "No Place Like Home". W międzyczasie sporo się wydarzyło, łącznie z nieprawdopodobnym przejściem jak burza amerykańskich marynarzy przez rosyjski krążownik oraz paroma zgonami wśród załogi. Wobec "Ostatniego okrętu" mam mieszane uczucia – z jednej strony ogląda się to dobrze, ale z drugiej serial jest zbyt przewidywalny.
Niemniej finał "The Last Ship" był przyjemny w odbiorze. Miał przyzwoite tempo, jak cały sezon, a twórcom na plus trzeba zaliczyć nieprzesłodzenie niektórych scen. Zostaliśmy też z niezłym cliffhangerem, który gwarantuje nam umiarkowanie wysoki poziom emocji w otwarciu drugiego sezonu (tak, będzie kolejny sezon).
W "No Place Like Home" było parę niezłych scen, które nawet potrafiły zmusić do odrobiny refleksji – choćby moment, w którym marynarze "USS Nathan James" dokonywali desantu (inaczej tego nazwać nie można) w porcie w Baltimore. Coś, co kilka miesięcy wcześniej byłoby po prostu wpływaniem do portu, po zabójczej epidemii stało się wyzwaniem. Ciekawe swoją drogą, że emisja serialu zbiegła się w czasie z narastającą epidemią w Afryce. To zdecydowanie uatrakcyjnia oglądanie.
Przy okazji, w kolejnym już postapokaliptycznym serialu mamy do czynienia z wizją zagrażającego pozostałym przy życiu Amerykanom rządu, który epidemię wykorzystuje do własnych celów. Tak było w "Revolution", tak jest i w "The Last Ship", gdzie zaraza ma przyczynić się do stworzenia świata oczyszczonego ze zbędnych elementów. Wszystko to jest podlewane ultrapatriotycznym sosem, jakby Amerykanie bardzo bali się totalitaryzmu. Oczywiście, ultrapatriotycznym sosem podlane są też intencje bohaterów, więc czeka nas zderzenie dobrych i złych patriotów.
Wydarzenia w serialu rozwinęły się prawidłowo – rząd okazał się zły, kapitan Chandler (rozkręcający się z odcinka na odcinek Eric Dane) ocalił dzieci, ale nie udało mu się ocalić żony (miejsce na romans kapitana z panią doktor już jest). Przyzwoicie wygląda próba nawiązania romansu z panią doktor przez Texa (John Pyper-Ferguson), który na pewno wróci, bo przecież ktoś musi pomóc kapitanowi odzyskać okręt i uwolnić panią doktor…
Osobiście w cały serialu najbardziej podoba mi się postać pierwszego oficera Slattery'ego grana przez Adama Baldwina. Ten miękki twardziel wypada najbardziej wiarygodnie ze wszystkich głównych postaci i okazuje się być, w rzadkich chwilach koncentracji uwagi scenarzystów na nim, postacią całkiem skomplikowaną. Liczę, że w 2. sezonie dowiemy się o nim czegoś więcej.
"The Last Ship" wypadł więc całkiem nieźle. Może nie będę jakoś specjalnie się niecierpliwił w oczekiwaniu na 2. sezon, ale z przyjemnością go obejrzę. Choć przyznaję, że liczę na to, że twórcom wreszcie uda się mnie zaskoczyć czymś mocniejszym niż brakiem dużej ilości wybuchów.