"Falling Skies" (4×11-12): To jeszcze nie koniec
Andrzej Mandel
3 września 2014, 12:24
Niestety, "Wrogie niebo" będzie jeszcze miało okazję na to, by zapukać w dno od spodu. Chociaż muszę przyznać, że finał 4. sezonu zaskoczył mnie na plus. Nawet jeżeli krzywiłem się w niektórych momentach, to przynajmniej pierwszy raz w całym 4. sezonie się nie nudziłem. Uwaga na spoilery.
Niestety, "Wrogie niebo" będzie jeszcze miało okazję na to, by zapukać w dno od spodu. Chociaż muszę przyznać, że finał 4. sezonu zaskoczył mnie na plus. Nawet jeżeli krzywiłem się w niektórych momentach, to przynajmniej pierwszy raz w całym 4. sezonie się nie nudziłem. Uwaga na spoilery.
Przed nami jeszcze finałowy, 5. sezon "Falling Skies" – serialu, który najpierw mnie wciągnął, by potem znudzić nadmierną koncentracją na jednej rodzinie. Twórcy zgubili gdzieś równowagę pomiędzy skalą makro i mikro, choć przyznaję, że w postapokaliptycznych opowieściach to zawsze jest trudne. Nie mam więc specjalnych pretensji o to, że "Falling Skies" zamieniło się w "Sagę rodu Masonów", stwierdzam tylko fakt.
Tym milszą niespodzianką okazał się jednak dwuodcinkowy finał 4. sezonu, a i cliffhanger sprawia, że wiosną na pewno dam kolejną szansę Tomowi Masonowi i reszcie. Mimo wszystko chcę wiedzieć, jak zakończyła się wojna między ludzkością a Esphenimi, a i ułożenie stosunków z Volmami też mnie interesuje. Najmniej ciekawi mnie to, jak ułożą sobie życie Masonowie, ale to kwestia zmęczenia materiału, bo przecież zdaję sobie sprawę, że Tom (niezależnie od wszystkiego, świetny Noah Wyle) jest tu głównym bohaterem, wraz z całą rodziną.
Ba, w pierwszej części finału bardzo dobrze wypadł nawet wątek Lexi – hybrydy człowieka i Espheni, będącej równocześnie córką Toma i Anne. Pomysł z wspólnym snem ojca i córki oceniam wysoko, podobnie jak sposób budowania wzajemnego zaufania. Przy okazji zmieniłem swoją ocenę Scarlett Byrne (znanej szerzej z roli Pansy Parkinson w serii o Harrym Potterze), która wypadła znacznie lepiej niż się spodziewałem. Szczególnie w drugiej części finału.
Smutnym faktem jest jednak to, że chyba tylko cliffhanger mnie zaskoczył – taktyka kamikadze, problemy z doleceniem i powrotem, finalna walka z ważnym Esphenim, to wszystko było mocno przewidywalne. Podobnie jak problemy na Ziemi, choć tu nie zawiedli Colin Cunningham i Mira Sorvino. Ich wejścia to naprawdę cymesik.
Finał był więc mocno nierówny – z jednej strony mieliśmy brak zaskoczeń fabularnych, a z drugiej świetną grę aktorską. Efekt był taki, że finał 4. sezonu dało się oglądać bez zgrzytania zębów i oczekiwania na to, że "Falling Skies" zacznie pukać w dno od spodu. Będzie na to szansa w kolejnym sezonie, ale mam cichą (i popartą dowodem) nadzieję na to, że jednak tak nie będzie.
Brak zaskoczeń nie przeszkodził w tym, by "Space Oddity" i "Shoot the Moon" były niezłymi odcinkami. Podobnie jak troszkę bzdurne rozwiązania fabularne – naprawdę przez tyle czasu nikt się nie zorientował, że maszyneria Obcych zasilana jest z Księżyca. I czy naprawdę byliby Espheni aż tak głupi, by oprzeć się w warunkach wojennych tylko na jednym źródle energii? Nie mówiąc o takich bzdurkach, jak ta z poprzedniego odcinka, w którym okazuje się, iż reszta świata bez problemu domyśla się, że z Amerykanami należy się kontaktować na częstotliwości nawiązującej do Deklaracji Niepodległości. Bo przecież każdy Hiszpan wie, kiedy USA deklarowało niepodległość, prawda?
Jeżeli więc załamywaliście ręce nad poziomem 4. sezonu, to będziecie z finału zadowoleni – mniej lub bardziej. Jeżeli zaś już poddaliście się i nie śledzicie losów dzielnego profesora historii, to możecie je już sobie spokojnie darować.