Pazurkiem po ekranie #40: Wakacyjny remanent
Marta Wawrzyn
3 września 2014, 20:02
Nie jestem pewna, czy już mam coś nowego do powiedzenia na temat seriali, ale spróbujmy. Serialowe wakacje koniec końców okazały się nie takie złe. Sprawdźcie, co warto nadrobić, zanim zapanują jesienne ciemności.
Nie jestem pewna, czy już mam coś nowego do powiedzenia na temat seriali, ale spróbujmy. Serialowe wakacje koniec końców okazały się nie takie złe. Sprawdźcie, co warto nadrobić, zanim zapanują jesienne ciemności.
Jak wyglądały moje wakacje, pewnie się domyślacie. Wieczorami wino, mężczyźni i śpiew, a w dzień krakowskie bulwary. Czasem wieczór mieszał się niebezpiecznie z dniem, czasem dzień bardzo wcześnie stawał się wieczorem, jak na zdjęciu poniżej. Miejsca na gapienie się w ekran było pośród tego wszystkiego niewiele i choć nie było mi z tym źle, nadchodzący sezon serialowy rzeczywiście mnie cieszy. A zwłaszcza myśl o trzech nowych tytułach – "The Affair", "Red Band Society" i "Gotham".
Zanim jednak szaleństwo rozpocznie się na nowo, przyjrzyjmy się tym nielicznym produkcjom, które uratowały serialowe lato. Lista jest niepełna, bo nie ze wszystkim jestem na bieżąco. Zaniedbałam na przykład "The Honourable Woman", które miało świetny początek, a potem jakoś utknęłam. Zaniedbałam też "The Strain", ale nie jestem pewna, czy chcę to kontynuować. A do "Pozostawionych" wciąż nie jestem przekonana – ogląda się to nieźle, ale minutę po seansie zapominam, co właściwie widziałam. Emocji nie odczuwam przy tym żadnych. Pozwólcie więc, że pozostawię na razie serial Damona Lindelofa w spokoju i przejdę już do właściwej listy.
Po pierwsze, "Masters of Sex"
Efekt świeżości niestety w tym sezonie gdzieś znikł, luki po rektorze i jego małżonce nie wypełnił nikt, a hotelowe i pozahotelowe gierki "państwa Holden" nieco mi się opatrzyły, w końcu ileż można przerabiać w kółko to samo. Wątki, które mogły wnieść coś świeżego – jak Libby dręcząca swoją czarnoskórą nianię albo krótkie małżeństwo Betty – okazały się tylko częściowo udane i z odcinka na odcinek serial coraz bardziej pogrążał się w przeciętności. Nawet odcinek z walką wypadł tylko bardzo dobrze – owszem, aktorsko było genialnie, owszem, rozmowa, która odbyła się w hotelu, została nieźle poprowadzona i pokazała oboje bohaterów w nieco innym świetle, ale gdzie tam odcinkowi "Fight" do madmenowego "The Suitcase"!
To, co rzeczywiście wyszło, to "Asterion" – odcinek, w którym serial sprytnie przeskoczył w kilku etapach dwa lata do przodu, by znaleźć się w latach 60. Wskazówki, które rzucano po drodze, były przepyszne, inteligentne i przemyślane pod każdym względem. A to kolejne dziecko, a to całkowita zmiana wystroju i kostiumów, a to fragment "starego" filmu z mimochodem podaną datą. Niestety, potem znów przyszło średnio interesujące "Mirror, Mirror". Pewne nadzieje daje postać Barbary, granej przez Betsy Brandt, ale i tak obawiam się, że te wahania formy wcale się nie skończą. Mimo to – oglądajcie koniecznie "Masters of Sex", bo to jedna z najlepszych rzeczy, jakie teraz są emitowane.
Po drugie, "Manhattan"
Czyli kolejny serial retro, w warstwie wizualnej czerpiący sporo z "Mad Men". Ale też historia, jakiej jeszcze w serialach nie było, i całkiem niezłe studium paranoi. Nie należy w żadnym razie traktować produkcji WGN America jako serialu historycznego, ale chyba możemy założyć, że klimat pustynnej bazy, w której powstała broń atomowa, został tu dość dobrze oddany. Nie chcę powtarzać tego, co już napisałam – jeśli po raz pierwszy w ogóle widzicie ten tytuł, odsyłam do tekstu 10 powodów, dla których warto oglądać "Manhattan".
Ja w każdym odcinku "Manhattanu" znajduję nową fascynującą rzecz – i tak też było z "Acceptable Limits". Dziwnie jest patrzeć, jak beztrosko ci wszyscy superinteligentni ludzie zachowywali się, mając do czynienia z plutonem. Ze zdrowym rozsądkiem – bo przecież oni dobrze wiedzieli, co się stało z Marią Skłodowską-Curie – wygrywało dziecinne niemal podekscytowanie, idiotyczna chęć sprawdzenia "co jeśli". Nie wszyscy nawet wydawali się przekonani, że aby przeprowadzić test nuklearny, trzeba ewakuować ludzi z okolicy!
Ciekawa jestem, kiedy prawdę o tym, co się dzieje w laboratoriach, odkryje pani botanik Liza Winter. Wydaje się, że jest już bliska dodania dwóch do dwóch, po prostu nie do końca jej się to jeszcze mieści w głowie. Frank ma genialną żonę, nie da się ukryć. Rumieńców w najnowszym odcinku nabrała także postać Helen (Katja Herbers), pani doktor, która rozsądkiem przewyższa większość swoich kolegów po fachu. Dobry serial, proszę oglądać.
Po trzecie, "The Knick"
Już nawet nie będę powtarzać, że Steven Soderbergh i że Clive Owen, bo przecież świetnie to wiecie. Jedni zauważą takie bajery, jak to, w jaki sposób Soderbergh zrobił scenę walki kończącą "The Busy Flea", innym będzie wszystko jedno. Jedni będą mówić, że dr Thackery to niesamowicie oryginalna postać, inni święcie wierzą, że to kolejny dr House. OK. Ja o czym innym chciałam.
"The Knick" to nie tylko sprawnie zrobiony serial, to nie tylko opowieść o początkach nowoczesnej chirurgii, ale też dowód na to, że da się jeszcze w telewizji powiedzieć coś nowego o tym, jak budowało się społeczeństwo amerykańskie. Przełom XIX i XX wieku to fascynujący okres w dużych miastach Stanów Zjednoczonych. Okres szalenie szybkich zmian – z jednej strony, wszystko piękniało i jaśniało, z drugiej, do Ameryki ściągało mnóstwo imigrantów, którzy nie znali języka, mieszkali w okropnych norach i roznosili choroby. To widać w "The Knick".
Widać też, że wykształcenie, obycie i paryskie wojaże nic nie zmieniają, jeśli nie jesteś biały. Pokazuje to dobitnie początek odcinka "Mr. Paris Shoes", w którym obserwujemy poranek dwóch osób – dr. Edwardsa i Cornelii Robertson. Dziś ich standard życia byłby podobny, ze względu na to że oboje piastują ważne funkcje – ale wtedy to nie było możliwe. Oglądać, nawet jeśli nie lubicie dramatów medycznych, bo "The Knick" to zdecydowanie coś więcej niż serial o lekarzach.
Po czwarte, "Outlander"
Nie spodziewałam się, że znajdę tego lata tak cudne guilty pleasure, a już na pewno nie sądziłam, że będzie to ekranizacja powieści Diany Gabaldon. A tu proszę. Ron Moore zrobił dla stacji Starz serial lekki, łatwy i przyjemny, który trafia niemalże do każdego. Oczywiście, zaraz ktoś powie, że to to przewidywalne romansidło, że nie ma po co, że to nic nie wnosi, że nie, nie i nie. A ja to: oto 10 powodów, dla których warto oglądać "Outlander".
Po piąte, "You're the Worst"
Nie, to nie jest żadne wielkie dzieło. To tylko kolejna komedia o nowoczesnej parze, która bardzo chce się wyróżniać, ale nie do końca jej to wychodzi. Mimo to na serial FX warto zerknąć, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, to taka komedia antyromantyczna. Dwoje cyników, którzy nie wierzą w związki, spotyka się przypadkiem i idzie ze sobą do łóżka. Jest im dobrze – i nie mam tu na myśli tylko seksu. Oni mają podobne nawyki, podobnie widzą świat, są w podobny sposób wkurzający i dlatego rozumieją się bez słów. Nawet jak bronią się przed tym związkiem, zachowują się podobnie. Aż trudno uwierzyć w to, jak ta pokręcona relacja świetnie działa.
Ale to, że działa, to nie tylko kwestia fajnie napisanego scenariusza, to też zasługa dwójki aktorów, którzy grają głównych bohaterów. Aya Cash i Chris Geere mają fenomenalną chemię, dzięki czemu patrzy się na nich po prostu świetnie. Nawet kiedy nic nie mówią. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale jest to coś całkiem świeżego i przyjemnego – niegłupia komedia (anty)romantyczna, w której nie przesadzają z lukrem.
Po szóste, klasyka
Zawsze w wakacje odgrzebuję seriale, które albo widziałam bardzo dawno temu i już średnio pamiętam, albo oglądałam piąte przez dziesiąte w polskiej telewizji i nie miałam czasu do nich wrócić. Jak wszyscy, widziałam przynajmniej kilkanaście razy każdy odcinek "Przyjaciół", ale już "Seinfelda" znałam do tej pory dość wybiórczo. Co akurat w tym przypadku nie jest wielkim grzechem, to nie jest produkcja, którą trzeba koniecznie oglądać po kolei. Ale cieszę się, że wreszcie znalazłam na to czas i że mogłam poznać odpowiedź na pytanie, jak uzależniający jest "Seinfeld". Trzy sezony w tydzień.
A co Wy widzieliście w te wakacje? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.