"You're the Worst" (1×10): Jak dwa słodkie pitbule
Marta Wawrzyn
21 września 2014, 16:25
(Anty)romantyczna komedia, której hasłem przewodnim jest "I tak cię zostawię", okazała się zaskakującym powiewem świeżości w serialowym światku. Uwaga na spoilery z finału 1. sezonu.
(Anty)romantyczna komedia, której hasłem przewodnim jest "I tak cię zostawię", okazała się zaskakującym powiewem świeżości w serialowym światku. Uwaga na spoilery z finału 1. sezonu.
Zanim zapoznałam się z dwoma letnimi serialami komediowymi FX – "Married" i "You're the Worst" – to w tym pierwszym pokładałam większe nadzieje. Bo wiadomo, i obsada bardziej znana, i pomysł jakby ciekawszy. A tu takie zaskoczenie. "Married", choć nie najgorzej napisane, okazało się męczarnią. Kolejne odcinki oglądałam coraz bardziej rozczarowana, nie pojmując, czemu ktoś uznał, że do widowni trafi tak przybijający obraz małżeństwa z dłuższym stażem. Na to po prostu nie da się patrzeć i fajni aktorzy nie są w stanie tego zmienić.
Tymczasem "You're the Worst", obiecujące już na etapie pilota, w każdym kolejnym odcinku coraz bardziej rozkwitało. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że mamy tu do czynienia z komedią, która odmieni losy telewizyjnej rozrywki albo przynajmniej zgarnie parę nagród Emmy. Na to nie ma raczej co liczyć. Ale to z pewnością jedna z najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy tego lata.
Dwójka cudownie okropnych, egoistycznych, sarkastycznych cyników, Gretchen (Aya Cash) i Jimmy (Chris Geere), przez cały sezon odpychała się i przyciągała, przyciągała się i odpychała, a mnie ten taniec zupełnie nie nudził. Wielka w tym zasługa niesamowitej chemii, jaką mają Aya Cash i Chris Geere. Patrzy mi się na nich tak dobrze, że prawdopodobnie kupiłabym każdy banał, jaki by mi zaoferowali. W dużej mierze to dzięki nim "You're the Worst", choć przecież skonstruowane z elementów dobrze znanych i wiele razy przerabianych, wydaje się urokliwe i przyjemne, niczym letnia bryza.
Scenariusz 10-odcinkowego sezonu miał swoje wzloty i upadki, poziom humoru raz był wyższy, raz niższy, ale w ostatecznym rozrachunku ten serial wypada więcej niż przyzwoicie. Ta historia po prostu do mnie trafia, po części pewnie tylko dlatego, że też mieszkam w dużym mieście, też patrzę z przerażeniem na znajomych pakujących się w poważne związki i też uciekam na widok hipsterów. I choć nie mam mojego Jimmy'ego, któremu mogłabym mówić, że i tak go prędzej czy później zostawię, doceniam to, iż ktoś wreszcie zrobił serial dla takich jak ja.
Finał 1. sezonu nie odstawał poziomem od poprzednich odcinków, poza tym że trochę więcej się w nim działo. Na zupełnie dorosłej imprezie w domu Bekki i jej męża doszło do kilku spektakularnych katastrof, które oznaczają dla bohaterów początek czegoś nowego. Jimmy i Gretchen zachowywali się jak barbarzyńcy w ogrodzie, ale koniec końców (prawie) doszli do tego, czego chcą od siebie nawzajem. Po licznych – cholernie zabawnych! – perypetiach zdecydowali się ze sobą zamieszkać i oczywiście, kiedy już doszło co do czego, oboje wyraźnie zaczynają tej decyzji żałować. Becca i jej mąż okazali się być w ciąży. Edgar wróci na swoje miejsce. No i ta Lindsay…
Nie mam pojęcia, co myśleć o Lindsay (Kether Donohue). Niezależnie od tego, co robi, ta dziewczyna zachowuje się, jakby kompletnie nie wiedziała, kim jest ani czego chce. Jak gdyby decyzje za nią podejmowała z jednej strony konserwatywna, sztywna Becca, a z drugiej – rozrywkowa Gretchen. Jedno wiem na pewno: dobrze, że jej małżeństwo właściwie się skończyło, bo zupełnie do niej nie pasował związek z nerdem. Ale ta jej druga, zabawowa twarz, też nie do końca do mnie przemawia. Wiem, wiem, takie postacie są irytujące z definicji. Jeśli ktoś nie potrafi sam sobą pokierować, zawsze będzie wkurzał widzów. Ale chętnie bym zobaczyła próby uczynienia Lindsay nieco mniej denerwującą, bo za chwilę jej postać może stać się problemem dla serialu.
O ile oczywiście powstanie 2. sezon, bo oglądalność, choć stabilna, była raczej niska. Trzymajmy kciuki, żeby powstał, bo gdzie my znajdziemy dwa pitbule tak słodkie jak Jimmy i Gretchen?