"Madam Secretary" (1×01): Żona, matka i polityk
Marta Wawrzyn
22 września 2014, 19:03
Do "Żony idealnej" dołącza druga silna, wyrazista kobieta – pani sekretarz stanu USA, którą gra Tea Leoni. I choć pilot "Madam Secretary" nie sprawia, że kapcie spadają widzom z nóg, a kanapa zaczyna lewitować, to z pewnością jest jedna z solidniejszych propozycji tej jesieni.
Do "Żony idealnej" dołącza druga silna, wyrazista kobieta – pani sekretarz stanu USA, którą gra Tea Leoni. I choć pilot "Madam Secretary" nie sprawia, że kapcie spadają widzom z nóg, a kanapa zaczyna lewitować, to z pewnością jest jedna z solidniejszych propozycji tej jesieni.
Kiedy zakończy się "Żona idealna", CBS przestanie być jedyną stacją ogólnodostępną, której serial rywalizuje o najważniejsze nagrody przemysłu telewizyjnego z dramatami z kablówek. A może… wcale nie przestanie? "Madam Secretary" powstała właśnie po to, by kiedyś wypełnić lukę po Alicii Florrick i jej kolegach – chicagowskich prawnikach i politykach – i nawet nie próbuje tego ukryć. Teoretycznie nowy serial CBS ma wszystko to, co widownia "Żony idealnej" uwielbia. Teoretycznie.
W praktyce może być różnie, bo temu pilotowi bardzo daleko do czegoś wybitnego czy choć trochę oryginalnego. Przeciwnie, "Madam Secretary" to zlepek wszystkiego, co już widzieliśmy. Amerykanie w więzieniu na Bliskim Wschodzie, szpiegowskie gierki, brudna polityka, blondynka z CIA, która mówi biegle po arabsku. Kobieta na wysokim stanowisku, która próbuje pogodzić stresującą pracę z życiem rodzinnym. To wszystko wyświechtane tematy, do których telewizyjni twórcy co roku próbują podejść na nowo. I najczęściej polegają, bo najsprytniejsze nawet opakowanie nie jest w stanie ukryć mocno nieświeżej zawartości.
Jak będzie z "Madam Secretary"? Na tym etapie trudno powiedzieć. W pilocie po prostu nie ma niczego mocnego, niczego, co kazałoby mi wyczekiwać kolejnego odcinka z niecierpliwością. Żadnego przejechanego psa, którego trzeba dobić, męża, który przespał się z prostytutką, czy też konfliktu, który stawiałby świat na krawędzi III wojny światowej. Większość 45-minutowego odcinka wypełnia mało ekscytująca polityczna codzienność, w której naczelne miejsce zajmuje wzajemne podgryzanie się. Końcówka odcinka zapowiada przyspieszenie wydarzeń, ale mój problem z tą końcówką jest taki, że widziałam takie historie dziesiątki razy.
Ale… i tak chcę to zobaczyć, bo jestem ciekawa, jak sobie poradzi w sytuacji poważnego zagrożenia pani sekretarz Elizabeth McCord (Tea Leoni). Jeśli coś się "Madam Secretary" udało, to z pewnością postać głównej bohaterki. Nie chodzi już nawet o to, że jest to kobieta, która sprawuje bardzo wysoką funkcję – praktycznie drugiej osoby w USA po prezydencie. Takie rzeczy już widzieliśmy, a jeśli ktoś twierdzi, że nie widział, to powinien przyjrzeć się uważniej Hillary Clinton, Angeli Merkel albo choćby naszej nowej premier Ewie Kopacz.
Na korzyść Elizabeth działają detale. To, że kiedy dzwoni prezydent najpotężniejszego państwa na świecie, ona akurat sprząta końskie kupy. To, że ważni ludzie mówią do niej "Bess". To, że ma męża, dzieciaki, rodzinne kolacje, małżeński seks. To, że nie chce mieć do czynienia ze stylistką, a potem tak pięknie ją wykorzystuje. To, że nie boi się mówić tego, czego jej nie napisali. To, że jest człowiekiem, przepraszam, kobietą czynu. To wszystko budzi sympatię nawet na papierze, a dzięki świetnie dobranej do tej roli Tei Leoni nie mamy wrażenia, że to jakaś postać z papieru. Nie, Elizabeth jest prawdziwą, żywą osobą, której przydałoby się po prostu coś ciekawszego do roboty.
Nie zaszkodziłoby też, gdyby serial przestał na każdym kroku powtarzać, że mamy tu do czynienia z kobietą w polityce. "Żona idealna" bardzo rzadko mówi wprost o feminizmie, tymczasem "Madam Secretary" podkreśla swoją kobiecość przynajmniej raz na kilka minut. A przecież my i bez tego dobrze wiemy, że ona właśnie wkroczyła w brutalnie męski świat, w którym rolę głównego ohydnego samca pełni prezydencki szef personelu (Zeljko Ivanek). I chcemy oglądać, jak fajna babka kopie tyłki facetom. Tylko może by tak bez tego całego gadania?
Mimo że w "Madam Secretary" nie widzę na razie żadnej nowej jakości – bo trochę przypomina "The West Wing", trochę "Skandal", trochę "Żonę idealną" – serial wydaje mi się wystarczająco solidny, bym chciała tę przygodę kontynuować. Oczywiście "solidny" to tylko trochę ładniejsza wersja słowa "nudny". Zdaję sobie z tego sprawę i nie zamierzam się upierać, że miał to być wielki komplement. Ale też pamiętam, jak prezentował się pierwszy odcinek "Żony idealnej" i co się z niego potem wykluło.
"Madam Secretary" ma niesamowity potencjał. Nie dość że sprawy międzynarodowe to barwna i skomplikowana materia, z której można wycisnąć cuda, to jeszcze tutaj zajmuje się nimi wyrazista kobieta (nie)polityk, mająca na dokładkę normalną, szczęśliwą rodzinę. Choć w pilocie postawiono na niezbyt ekscytującą łopatologię, wybierając banalną sprawę i w banalny sposób ją rozwiązując, wciąż w nowy serial CBS wierzę i życzę pani sekretarz jak najlepiej. Potencjał jest, trzeba tylko po niego odważniej sięgnąć.