"Masters of Sex" (2×12): Rewolucja musi poczekać
Marta Wawrzyn
1 października 2014, 16:47
"The Revolution Will Not Be Televised" był taki jak większość odcinków 2. sezonu "Masters of Sex" – niby oglądało się to całkiem przyjemnie, ale pięć minut po seansie nie pamiętało się już wiele. Spoilery.
"The Revolution Will Not Be Televised" był taki jak większość odcinków 2. sezonu "Masters of Sex" – niby oglądało się to całkiem przyjemnie, ale pięć minut po seansie nie pamiętało się już wiele. Spoilery.
No dobrze, może coś tam zapamiętam: że akurat była inauguracja prezydentury Johna F. Kennedy'ego. Ale to tylko dobitnie pokazuje, jaki kłopot ma serial stacji Showtime – najciekawsze w finale sezonu wydaje mi się coś, co widziałam wcześniej dziesiątki razy. Oczywiście, liczy się też kontekst, liczy się to, że pokazano nam sen Billa, w którym on i Gini zamienili się w Johna i Jackie, ale serio, gdyby nie JFK i żywe reakcje, jakie wywoływał, to byłby kolejny okropnie nijaki odcinek "Masters of Sex".
Pewnie powinnam napisać, że przejęłam się sytuacją Virginii, która płakała wielkimi łzami, po tym jak straciła i dzieci, i szansę na zaprezentowanie swojej pracy w telewizji – ale to nie byłaby prawda. Przez cały sezon praktycznie tych dzieci nie było. Nie widywaliśmy ich ani my, ani ona. Tworzenie z tego nagle najbardziej emocjonującego wątku pod sam koniec sezonu nie mogło się udać, bo większość widzów o istnieniu tych dzieci zdążyła już dawno zapomnieć.
Problemem 2. sezonu "Masters of Sex" jest to, że przez 12 odcinków najważniejszy był romans pary głównych bohaterów. Poznaliśmy wszelkie jego odcienie, zobaczyliśmy, jak dr Masters przełamuje się, jak Virginia mu pomaga wyjść z kolejnych dołków i jak wreszcie przyznają, że to nie tylko praca. I świetnie, to było ekscytujące, genialnie zagrane i wypełnione szalonymi emocjami. Problem w tym, że to po prostu za mało. Zmarginalizowanie wszystkiego innego nie wyszło serialowi na dobre.
Zwłaszcza że znikł już efekt świeżości. Znikł zachwyt, że serial traktuje seks jak najnormalniejszą rzecz na świecie, bez niepotrzebnego wydziwiania, poetyzowania czy innego czerwienienia się. Trudno też w 2. sezonie ekscytować się tym, że postacie są świetnie napisane, a Lizzy Caplan i Michael Sheen grają koncertowo i mają fantastyczną chemię. Owszem, tak jest – ale znów, to było coś, co nas kręciło rok temu, teraz chcielibyśmy więcej.
Część interesujących wątków całkiem pourywano. Najbardziej boleję nad tym, że Sarah Silverman wpadła tylko na moment, pokazała kawałek biustu, ale potencjału postaci Helen już nie wykorzystano w ogóle. Nie dość że to się po prostu rozmyło, to jeszcze rola Betty (Annaleigh Ashford) do końca sezonu sprowadzała do odbierania telefonów. W zamian postawiono na nieszczęsny Call-o-Metric i pognębienie złotowłosego chłopca Austina (Teddy Sears), który w finale ze zdziwieniem odkrył, że ludzie uważają go za blondynkę. Aż mi się go trochę zrobiło szkoda, ale to nie ma wpływu na moją opinię na temat tego wątku, który był fabularnym zapychaczem, niczym więcej.
Mój stosunek do Libby zmieniał się w trakcie sezonu, ale muszę przyznać, że w finale ta postać mi zaimponowała, i to więcej niż raz. Pewnie nie tylko ja uważałam, iż ona prędzej uważa męża za aseksualnego dziwoląga niż podejrzewa go o romans. A tu proszę, pani Masters jednak wiedziała (choć wciąż nie mamy pojęcia, czy wiedziała, że tą drugą jest Virginia), tylko starała się o tym nie myśleć, aby nie burzyć ładu, który udało jej się zbudować. Teraz wreszcie nie tylko dopuściła do siebie rzeczywistość, ale i strzeliła sobie seksowny romans z człowiekiem, z którym na razie nie ma żadnej przyszłości. Fantastyczna sprawa, świetna Caitlin Fitzgerald.
Ale i tak odkryciem sezonu była Betsy Brandt – ciocia Marie z "Breaking Bad" – która zaskoczyła mnie niesamowicie jako cicha, zahukana sekretarka Barbara z nietypowym problemem. Betsy była tak fenomenalna, że momentami aż chciało się odwrócić oczy, żeby tylko nie patrzeć na ten okropny wstyd, który jej bohaterka co chwila musiała przełamywać. I to tylko po to, by za chwilę przekonać się, że to nic nie dało, jej życie nie uległo żadnej poprawie. Barb i jej związek z Lesterem to chyba najlepsza rzecz, jaka nam się przytrafiła w 2. sezonie "Masters of Sex". A Betsy pewnie przytrafi się nagroda Emmy za tę rolę.
W finale zobaczyliśmy dwójkę też starych dobrych znajomych, dr. Haasa i rektora Scully'ego, których widok jedynie mi przypomniał, o ile lepszy był poprzedni sezon. Choć obaj spełnili pewną rolę w ukatrupieniu filmu CBS-u z Virginią i Billem, to jeszcze nie znaczy, że będziemy ich oglądać częściej. To były tylko występy gościnne, Beau Bridges gra teraz w koszmarku zwanym "The Millers" i nie wydaje się, aby szybko miał się od niego uwolnić.
W ten sposób doszliśmy do największej chyba, poza Johnem F. Kennedym, atrakcji tego finału: odkrycia, że dr Masters wciąż potrafi zachować się jak paskudna szuja. Inaczej tego nazwać się nie da – nawet gdyby Virginia nie straciła właśnie dzieci, podjęcie bez niej tak ważnej decyzji zawodowej jak ta dotycząca filmu, to okropne posunięcie, pokazujące, jakim egoistą wciąż jest ten facet. Właściwie nigdy się nie zmienił, to obecność jego ciepłej, sympatycznej i mądrej partnerki powoduje, że jego postać da się tolerować. Po tym sezonie zbliżyliśmy się trochę do pełnego zrozumienia, czemu jest takim a nie innym człowiekiem. Ale to jeszcze nie znaczy, że da się go lubić. Tu nie zmieniło się nic. Dr Masters pozostaje antypatycznym gościem, a Michael Sheen wciąż pokazuje, jak genialnym jest aktorem.
Przed nami 3. sezon, kariera Mastersa i Johnson powinna wreszcie nabrać rozpędu i jest nadzieja, że serial wyjdzie z marazmu, w którym pogrążył się w tym roku. Ale czy rzeczywiście kiedykolwiek stanie się produkcją kultową, jak "Mad Men"? W to już zaczynam wątpić i, paradoksalnie, doprowadził mnie do tego najlepszy chyba odcinek sezonu, czyli "Fight". Ileż tam było emocji, podtekstów, cudownych gierek psychologicznych! I jakie to było wtórne w stosunku do "The Suitcase", w którym ważną rozmowę o życiu odbyli Peggy Olson i Don Draper.
Niestety, "Masters of Sex" to tylko jeden z dobrych seriali retro, które nigdy by nie powstały, gdyby nie "Mad Men". W 1. sezonie mnie zachwycił, bo przełamał tabu, i to nie jedno, w drugim nie znalazłam już tylu powodów do zachwytu, absolutnie cudowny dla odmiany wydaje mi się "Manhattan". Za rok być może przyjdzie coś nowego, utrzymanego w podobnym klimacie.
To świetnie, że seriale w stylu retro powstają i że grają w nich tak fantastyczni aktorzy, jak Michael Sheen czy Olivia Williams. Ale wygląda na to, że trudno będzie o kolejną produkcję tego typu, która zgarnie cztery Emmy dla najlepszego serialu pod rząd.