"Manhattan Love Story" (1×01): Bylejakość rządzi
Marta Wawrzyn
2 października 2014, 19:33
Serial, którego bohater w pilocie mądrzy się, że w Ameryce triumfuje bylejakość, aż się prosi o prztyczek w nos. I oczywiście, że go dostanie!
Serial, którego bohater w pilocie mądrzy się, że w Ameryce triumfuje bylejakość, aż się prosi o prztyczek w nos. I oczywiście, że go dostanie!
Komedie romantyczne potrafią być całkiem niezłe. Oczywiście, wiadomo, że zawsze dostaniemy ten sam zestaw: on i ona spotkają się, coś zaiskrzy od pierwszej chwili, ale nie będą mogli tak po prostu być razem, bo film by się skończył po kwadransie. Otrzymujemy więc szereg mniej lub bardziej przewidywalnych twistów, które czasem śmieszą, ale zwykle nie, aż w końcu bohaterowie całują się w kiczowatym otoczeniu, a my możemy wyjść z kina na wolność. Jeśli on i ona mają trochę wdzięku, nie brakuje między nimi chemii, a dialogi nie kuleją, to może być całkiem miło spędzony czas. Jeśli nie działa nic, to jest po prostu mordęga.
"Manhattan Love Story" należy do tych komedii romantycznych, w których nie działa nic. A w szczególności para głównych bohaterów. Ona ma na imię Dana (Analeigh Tipton), przyjechała właśnie do Nowego Jorku z prowincji i jest sympatyczną, naiwną, nieco roztrzepaną blondynką, która ciągle coś źle wciska na smartfonie. On, Peter (Jake McDorman), to typowy samiec, choć jeszcze nie neandertalczyk. Utrzymuje się ze sprzedawania trofeów ludziom, którzy na nie nie zasługują, i ciągle podrywa jakieś laski. Spotykają się tylko dlatego, że znajome małżeństwo umawia ich na randkę w ciemno.
I na tej jednej randce ich wspólna historia powinna się skończyć! Nie zaiskrzyło, nie pojawiło się nic fajnego, to po prostu była jedna wielka katastrofa. Nieszczególnie zabawna, nieszczególnie ciekawa. Niestety, znajoma para nie odpuszcza, dzięki czemu serial może wlec się dalej. Trochę szkoda Analeigh Tipton, która wyróżnia się pozytywnie na tle reszty obsady – ale tylko trochę. Jeśli wybiera się tak nijakie seriale, trudno spodziewać się przełomu w karierze.
Bo główny problem "Manhattan Love Story" to właśnie nijakość. Serial składa się z banałów, które widzieliśmy tysiące razy, i to w znacznie lepszej wersji. Historia Dany i Petera nie ma w sobie nic, żarty padają dość przeciętne, chemii w obsadzie jak na lekarstwo, bohaterów drugiego planu nie przemyślano w ogóle. A i sami Dana i Peter specjalnie porywającymi postaciami nie są.
I jeszcze te nieszczęsne myśli! W głowie dwójki głównych bohaterów panuje nieopisana pustka – on o laskach, ona o torebkach, i tak przez kilka minut – a my musimy się w niej co chwila zagłębiać. Może i pomysł z prezentowaniem widzom, co bohaterowie myślą o sobie nawzajem i reszcie świata, nie byłby taki zły. Problem w tym, że trzeba jeszcze mieć cokolwiek do przekazania. Niestety, serial tylko powiela stereotypy damsko-męskie, zupełnie nic nie dodając od siebie.
Na szczęście widownia ABC już udowodniła, że aż takiej bylejakości nie zniesie. Pilot "Manhattan Love Story" miał oglądalność tak fatalną, że o zamówieniu nie może być mowy. Oby Analeigh Tipton następnym razem trafiła coś lepszego.