"A to Z" (1×01): Słodko, słodziej, Cristin Milioti
Marta Wawrzyn
3 października 2014, 18:03
To nie jest i nie będzie wielki serial, ale "A to Z" zdecydowanie da się lubić. Jeśli tylko jesteście w stanie znieść potężną dawkę lukru.
To nie jest i nie będzie wielki serial, ale "A to Z" zdecydowanie da się lubić. Jeśli tylko jesteście w stanie znieść potężną dawkę lukru.
Po tym jak Cristin Milioti podbiła serca widzów w "Jak poznałem waszą matkę", nowy serial z nią zaczął być zaliczany do najbardziej oczekiwanych produkcji tej jesieni. Czy spełnia oczekiwania? I tak, i nie.
"A to Z" nie jest niczym wybitnym, przełomowym ani nawet specjalnie oryginalnym. To klasyczna komedia romantyczna, tyle że z twistem – już na początku narratorka (wspaniała Katey Sagal) informuje nas, że bohaterowie będą ze sobą osiem miesięcy, trzy tygodnie, pięć dni i jedną godzinę. Nie wiemy, co wydarzy się potem – rozstaną się? A może wezmą ślub i będą żyli długo i szczęśliwie? W zależności od tego, czy jesteście cynikami, czy romantykami, możecie myśleć, co chcecie. Na pewno twórcy nie mają w planie zabić postaci granej przez Cristin Milioti – to już zostało oficjalnie powiedziane.
Na razie Andrew (znany z "Mad Men" Ben Feldman) i Zelda (Cristin Milioti), po odcinku wypełnionym rozmaitymi perturbacjami, zaczynają się spotykać. Wszystko toczy się właściwym torem, jak na komedię romantyczną przystało. Ona jest stąpającą twardo po ziemi prawniczką, która nie wierzy w miłość, on – romantykiem, który pracuje w serwisie randkowym, uważa, że istnieje coś takiego jak przeznaczenie, i lubi sobie pośpiewać piosenkę z "Titanica", jadąc autem. Od pierwszej chwili pojawia się między nimi fantastyczna chemia, która sprawia, że serialowi można wybaczyć wszystko.
Bo spójrzmy prawdzie w oczy, wiele elementów można by poprawić. Humor w "A to Z" mógłby być na wyższym poziomie, romantyczne spotkania zakochanej pary mniej oklepane, a bohaterowie drugiego planu choć trochę bardziej interesujący. Ani brodaty kumpel Andrew, ani jego szefowa, ani dostosowująca się do kolejnych facetów przyjaciółka Zeldy nie robią na razie piorunującego wrażenia. Są, ale równie dobrze mogłoby ich nie być. Albo mogliby być kimś zupełnie innym.
Najważniejsze jednak, że na Ginsberga i Matkę w nowych rolach patrzy się świetnie. Oboje mają duży talent komediowy, oboje są piękni, sympatyczni i uroczy. "A to Z" to serial zdrowo przesłodzony, ale dzięki temu, że Andrew i Zeldę gra właśnie ta dwójka, nadmiar lukru nie przeszkadza. Im jest z tym po prostu do twarzy. Scena przypadkowego spotkania w takim stylu, jaki widzicie na zdjęciu, to coś zupełnie normalnego w "A to Z". I taki styl zdecydowanie ma swój urok.
Nowy serial NBC mógłby być lepiej napisany, ale trzeba przyznać, że potrafi inteligentnie bawić się konwencją komedii romantycznej i puszczać oczko do widza. Zresztą nawet w tych słabszych momentach pozostaje wdzięczny, bezpretensjonalny i zwyczajnie przyjemny. Brakuje tylko jakiegoś świeżego elementu, czegoś naprawdę ekstra. Owszem, twist, polegający na tym, iż od początku widz jest informowany, że ten związek nie przetrwa dłużej niż trochę ponad osiem miesięcy, to fajna sprawa. Ale po tym, jak spędziliśmy osiem lat, wypatrując matki dzieci Teda Mosby'ego, mamy prawo ostrożnie podchodzić do takich sztuczek.
Ten twist to za mało, aby powiedzieć, że "A to Z" dorzuca coś nowego do gatunku telewizyjnej komedii romantycznej. Nie, to produkcja, której daleko do oryginalnej. Ale ma własny ton, świetnych aktorów w rolach głównych i mnóstwo bezpretensjonalnego uroku. Nie widzę powodu, aby tego nie oglądać, przy czym z zastrzeżeniem, że nie ma co się spodziewać cudów.