"Gracepoint" (1×01): Serial skserowany
Marta Wawrzyn
6 października 2014, 17:33
Miałam odpuścić już sobie pisanie o "Gracepoint", ale ponieważ ciągle mnie pytacie, czy można obejrzeć nową produkcję FOX-a, jeśli nie widziało się brytyjskiego oryginału, postanowiłam na nie odpowiedzieć.
Miałam odpuścić już sobie pisanie o "Gracepoint", ale ponieważ ciągle mnie pytacie, czy można obejrzeć nową produkcję FOX-a, jeśli nie widziało się brytyjskiego oryginału, postanowiłam na nie odpowiedzieć.
Pisanie o "Gracepoint" nie ma większego sensu, tak jak i jego oglądanie. I nie, nie chodzi mi to, że to jest zły pilot. To całkiem dobry pilot, z którego pewnie wykluje się dobry serial. Jeśli nie widziało się "Broadchurch", brytyjskiego kryminału, który zrobił w zeszłym roku furorę, prawdopodobnie można to oglądać z przyjemnością. Jeśli się widziało, pojawia się uczucie deja vu.
Problem "Gracepoint" polega jednak na tym, że to nie żaden remake, amerykańska wersja, serial oparty na zagranicznym formacie itp., itd. Nie, to po prostu jest kopia, która jak na razie różni się od oryginału może w 10%. Kopia całkiem przyzwoicie zrobiona, ale kompletnie niepotrzebna i zupełnie nic niewnosząca. Co ciekawe, popełniona przez scenarzystę, który napisał oryginał – Chrisa Chibnalla.
Wszystko jest identyczne, począwszy od punktu wyjścia – pod klifem w nadmorskim miasteczku zostaje znaleziony martwy chłopiec o imieniu Danny – a skończywszy na bardzo podobnie wyglądających bohaterach i Davidzie Tennancie, który gra tę samą rolę. Jego postać jako jedyna nazywa się inaczej niż w oryginale (Emmett Carver), pozostali zostali po prostu skserowani, począwszy od aparycji, a skończywszy na nazwiskach. Anna Gunn wciela się w partnerkę det. Carvera, Ellie Miller, de facto jak na razie powtarzając rolę Olivii Colman scena po scenie. I nie jest lepsza, trudno zresztą żeby była.
Skopiowano wszystko, wszyściutko, wszyściuteńko – fabułę, klimat, niespieszne tempo akcji, charakterystyczne sekwencje w zwolnionym tempie i sceny zbiorowe, prawie wszystkie dialogi. Davidowi Tennantowi zdarza się powtarzać identyczne słowa, jak te, które wypowiadał w "Broadchurch", tylko z amerykańskim akcentem (który nie zawsze mu wychodzi). Tylko emocji w tym wszystkim jakby mniej – brytyjski oryginał wgniatał w fotel i rozstrajał widza psychicznie, "Gracepoint" na razie wydaje się raczej płaski. I tu nie chodzi tylko o to, że jest to coś, co już widziałam. Seriale to po prostu nie zawody sportowe – jeśli robimy to samo jeszcze raz, wynik nie staje się przez to lepszy.
Wiem, że mnóstwo osób chce oglądać "Gracepoint" dla Anny Gunn – i na pewno nie jest to zły powód. Ale nie mogę z czystym sumieniem polecić kopii czegoś, co już było, i to w znacznie lepszym wydaniu. Jeśli więc lubicie klimatyczne kryminały, w których detektywi rozwiązują jedną sprawę przez cały sezon, sięgnijcie po prostu po "Broadchurch". Brytyjska produkcja jest fenomenalna – piękne nakręcona, dobrze napisana, wypełniona wielkimi emocjami. "Gracepoint" to tylko podróbka, która nigdy nie powinna powstać.
Amerykańscy widzowie już zagłosowali pilotami – pierwszy odcinek miał marną oglądalność i FOX ma tylko problem, bo musi puścić kolejnych dziewięć. Ale to się nie mogło skończyć inaczej. Nawet to, że kolejne odcinki będą musiały choć trochę odejść od oryginału – jeśli zakończenie ma być inne, nie ma po prostu wyjścia – serialowi nie pomoże. Robienie takiej kopii może jeszcze miałoby sens, gdyby oryginał nie był serialem anglojęzycznym, tylko niszową produkcją pochodzącą z kraju, w którego języku nie mówi pół świata. A tak to po prostu jest niepojęte, że ktoś w ogóle wpadł na taki pomysł.