"Homeland" (4×01-02): Lepiej już było
Michał Kolanko
7 października 2014, 20:23
Jak żyć bez sierżanta Brody'ego? Przez rok zdążyliśmy już o nim zapomnieć, ale "Homeland" wraca z jednym prostym pytaniem. Czy swego rodzaju restart pozwoli serialowi wejść na nieco wyższy poziom? Odpowiedź już znamy. Spoilery!
Jak żyć bez sierżanta Brody'ego? Przez rok zdążyliśmy już o nim zapomnieć, ale "Homeland" wraca z jednym prostym pytaniem. Czy swego rodzaju restart pozwoli serialowi wejść na nieco wyższy poziom? Odpowiedź już znamy. Spoilery!
"Homeland" wraca w nietypowej jak na serial sytuacji. Relacja Brody'ego z Carrie (mimo wzlotów i upadków) napędzała projekt od samego początku, a co najmniej do połowy 2. sezonu była jego najmocniejszym punktem. I mimo piętrzących się absurdów fabularnych, to właśnie sprawiało, że "Homeland" można było oglądać. Ale emocje wokół tego projektu już i tak dawno opadły. Dlatego 4. sezon "Homeland" to powrót bez większych oczekiwań, bardziej na zasadzie "zobaczmy, co z tego wyniknie".
Pierwsze dwa odcinki serialu pokazują jednak, że chociaż jest to sprawnie zrealizowany, mroczny i wciągający serial polityczno-szpiegowski, to w warstwie emocjonalnej zawodzi na całej linii. Paradoksalnie, odejście Brody'ego niczego pod tym względem nie zmieniło. Carrie nadal balansuje na granicy autoparodii, jej wątki rodzinno-emocjonalne nie mają w sobie nic z subtelności znanej z wcześniejszych sezonów. To już nie działa.
Po kolei jednak. Pierwszy z nowych odcinków to "Homeland" w dobrej formie. "The Drone Quenn" zaskakuje świeżym jak na telewizję podejściem do bardzo aktualnego tematu, jakim są sposoby i moralne dylematy wokół prowadzenia wojny z islamskim terroryzmem przez USA. Chociaż atak na wesele w FATA (tereny na pograniczu afgańsko-pakistańskim) nie został przeprowadzony przy użyciu dronów, tylko samolotów F-15, przekaz jest aż nadto oczywisty. Carrie jest szefem placówki w Kabulu, kieruje całą akcją. I wygląda na to, że zajmuje się głównie nakierowywaniem dronów (na jej torcie urodzinowym wręczonym przez współpracowników po nalocie jest nawet napis "Królowa Dronów" z małym czekoladowym Predatorem) z wykorzystaniem informacji od jej odpowiednika w Islamabadzie. Niestety, nalot F-15 okazuje się katastrofą – oprócz terrorysty ginie też kilkadziesiąt osób, które bawiły się na weselu.
To scenariusz bardzo dobrze znany i niestety bardzo często pojawiający się w prawdziwych informacjach z regionu. Carrie ma przed sobą polityczny galimatias, który chce natychmiast rozwiązać dyrektor CIA Andrew Lockhart (Tracy Letts). Informacje, które przekazał jej szef placówki w stolicy Pakistanu (w tej roli Corey Stoll, dobrze znany z "The Strain", a wcześniej z "House of Cards") okazały się po raz pierwszy błędne. W ten sposób zaczyna się cała intryga. I jest to dobry, bardzo wciągający, przerażająco aktualny początek, który wróży jak najlepiej. Niestety później musieliśmy obejrzeć odcinek drugi, "Trylon and Perisphere".
Tu wszystkie wady "Homeland" – które były aż nadto widoczne w poprzednich latach – zaczynają pojawiać się jak na dłoni. Carrie zostaje zmuszona do powrotu do Waszyngtonu – szef placówki w Islamabadzie zostaje zlinczowany przez tłum na jednej z ulic stolic Pakistanu, po tym jak ktoś ujawnia jego tożsamość. To ma swoje konsekwencje w Waszyngtonie. Scena linczu i desperackiej próby ucieczki przed nim to jeden z najlepszych fragmentów "Homelend" – nie tylko tego odcinka.
Carrie wraca do kraju i trafia nie tylko w środek politycznej burzy, ale też do swojej córki, która, nawiasem mówiąc, wygląda bardzo podobnie jak Brody. I zaczyna się – "Carrie jako matka" to wątek, który absolutnie nie działa. Nie tylko dlatego, że agentka próbuje w pewnym momencie utopić swoje dziecko, w jednej z najdziwniejszych scen odcinka. Ale przede wszystkim ponieważ został potraktowany z typowym dla twórców tego serialu brakiem jakiejkolwiek subtelności. Trudno o jakikolwiek realizm, o głębię, o zrozumienie i wyczucie. To podstawowy problem, który ciągnie nowy sezon w dół. Wątek polityczno-szpiegowski jest ciekawy, nawet postać Aayana Ibrahima – studenta medycyny, który przeżył nalot F-15 to interesująca odmiana po jednowymiarowych terrorystach z poprzednich sezonów. Ale w centrum tego jest Carrie, tracąca wiarygodność jako postać miotająca się od ściany do ściany. To główny problem nowego sezonu.
Co gorsza, w pierwszym odcinku Carrie jest przestawiona w warstwie zawodowej jako zimna, bezduszna "królowa dronów", na tle której Quinn – przeżywający emocjonalne załamanie – wygląda i zachowuje się jakby całkiem chciał już rzucić swoją pracę. Carrie nie obchodzą straty cywilne, Quinn ma dość zabijania. To było ciekawe, wciągające… i całkowicie zmarnowane w następnym odcinku. Ogólnie jednak Quinn został ciekawie przedstawiony – na granicy załamania, z nagłymi eksplozjami brutalności. Gorzej w nowym sezonie został potraktowany Saul, który pełni rolę drugoplanową i nie ma nic ciekawego do powiedzenia (poza wzmianką o braku strategii w Afganistanie).
Jeśli w następnych odcinkach "Homeland" będzie koncentrować się na dronach, terroryzmie i międzynarodowych intrygach, to będzie solidny sezon, przeciętnie prezentujący się na tle innych, wyróżniających się teraz produkcji. Jak się okazuje, to nie Brody nie był głównym problemem. I wydaje się, że lata świetności ten serial ma już nieodwołalnie za sobą. Co nie znaczy, że w pomyśle na ten sezon nie ma żadnego potencjału. Wręcz przeciwnie. Ale już widać, że główne problemy z pokazywaniem postaci i ich relacji emocjonalnych cały czas nie zostały naprawione.