"The Walking Dead" (5×01): Przystanek Terminus
Nikodem Pankowiak
13 października 2014, 22:41
Tak to już wygląda, że od kilku lat jednym z najbardziej wyczekiwanych jesienią seriali jest "The Walking Dead". I w tym roku zdecydowanie warto było czekać. Spoilery.
Tak to już wygląda, że od kilku lat jednym z najbardziej wyczekiwanych jesienią seriali jest "The Walking Dead". I w tym roku zdecydowanie warto było czekać. Spoilery.
Gdy główni bohaterowie trafili do niewoli w Terminusie, można byłoby pomyśleć, że w tym miejscu czeka na nas większa historia. Mam wrażenie, że do postaci tam żyjących, zwłaszcza Garetha, jeszcze wrócimy, inaczej nie widzę większego sensu w retrospekcjach. Mimo że był to tylko krótki przystanek, wywarł spory wpływ na bohaterów. O dziwo, wszyscy przeżyli, a nawet doszło do kolejnego ponownego spotkania, ale wyszli z tego starci odmieni. Rick i reszta ekipy mogli na własne oczy przekonać się, że w świecie po apokalipsie nie ma dobrych ludzi. Są tylko źli i jeszcze gorsi.
Trochę szkoda, że Terminus tak szybko wyleciał w powietrze, bo to miejsce miało w sobie ogromny potencjał. Ujęcia wiszącego ludzkiego miejsca czy sala, w której prawdopodobnie odprawiano ceremonie, mogły naprawdę przyprawić o ciarki. Z drugiej strony, skoro już w to powietrze wyleciał, dobrze, że nie zabrakło emocji i naprawdę mocnych obrazów. Choć na początku odcinka mogliśmy myśleć, że to ludzie są największym zagrożeniem, horda zombie pokazała, kto tak naprawdę rządzi w tym świecie. A płonące zombie, wyglądające jakby wyszło prosto z piekła, to już prawdziwa masakra i popis wyobraźni twórców.
Na osobny akapit zasługuje Carol. Żadna inna postać nie przeszła takiej metamorfozy – od bitej i poniewieranej przez męża, przez rozpaczliwie poszukującą córki, po prawdziwego badassa, który sztukę przetrwania opanował do perfekcji. Jej powrót do grupy z pewnością zmieni także dynamikę i relacje między postaciami. Bo dlaczego nagle ma ona zacząć podporządkowywać się decyzjom Ricka, skoro przed chwilą uratowała mu życie i sprawiła, że mógł on znowu spotkać się z córką? Jedno jest pewne – z Carol, Rickiem, Michonne, Darylem i Abrahamem, ta grupa jest silniejsza, niż wcześniej. To ważne, bo bohaterów nie chronią już żadne mury.
W tym odcinku nie zabrakło niczego, za co zdołaliśmy pokochać "The Walking Dead". Jest zombie, dużo zombie, krew, dużo krwi i sporo akcji. A przy tym wszystko trzyma się kupy (no dobra, może celny strzał Carol był naciągany) i cały odcinek możemy oglądać z przyjemnością i w napięciu. Już sam początek, gdy poznajemy brutalność mieszkańców Terminusa, wbija w fotel i tak zostawia nas do samego końca. Scena po napisach, gdzie widzimy Morgana, narobiła mi tylko większego smaku na następne odcinki.
Mam nadzieję, że "No Sanctuary" to nie są tylko miłe złego początki. Szkoda byłoby, gdyby po takim starcie serial nagle obniżył loty. Nauczony jednak doświadczeniem poprzednich sezonów, podchodzę do kolejnych odcinków ze sporą dozą nieufności. Na pewno dobrze rokuje to, że grupa jest już (niemal) w komplecie i nie stracimy więcej czasu na nudne, pojedyncze historie. Bohaterowie znów są na wolności – uzbrojeni, niebezpieczni i skazani na niebezpieczeństwo. Oby wyszło z tego coś mocnego.