"Marry Me" (1×01): Bardzo długie oświadczyny
Marta Wawrzyn
17 października 2014, 19:03
Duet David Caspe i Casey Wilson jeszcze nie oznacza, że odzyskaliśmy "Happy Endings". Ale "Marry Me" niewątpliwie coś z nieodżałowanego serialu stacji ABC ma. I potencjał też ma.
Duet David Caspe i Casey Wilson jeszcze nie oznacza, że odzyskaliśmy "Happy Endings". Ale "Marry Me" niewątpliwie coś z nieodżałowanego serialu stacji ABC ma. I potencjał też ma.
Wśród kiepskich sitcomów, które tej jesieni serwują amerykańskie stacje, "Marry Me" wyróżnia się pozytywnie. Już pierwsza scena, w której Annie (Casey Wilson, prywatnie żona Davida Caspe) i Jake (Ken Marino) wracają z Meksyku, gdzie pojechali świętować szóstą rocznicę swojego związku, trafia w dziesiątkę. Co prawda pomysł, żeby ona na niego krzyczała, kiedy on próbuje się oświadczać, jest raczej z gatunku wyświechtanych, ale za to już wykonanie daje radę. Dialogi są fajnie napisane, a Casey Wilson i Ken Marino dobrze wiedzą, jak sprawić, żebyśmy się śmiali.
Cały odcinek to komedia pomyłek – najpierw on jej się oświadcza, podczas gdy ona na niego wrzeszczy, obraża wszystkich znajomych (którzy oczywiście siedzą poukrywani w mieszkaniu) i pluje na przyszłą teściową, by w końcu zostać sama i zapłakana, z szampanem i płatkami róż. Potem oświadcza się ona – i znów katastrofa. Ale ponieważ to komedia, a nie dramat o neurotycznej starej pannie, wszystko kończy się dobrze, a w międzyczasie orientujemy się, że ta para jest urocza, nie brak tu chemii, a i scenarzyści wiedzą, co robią.
To nie jest tradycyjny sitcom, gdzie one-linery padają w tempie dziesięciu na minutę, ale zdecydowanie jest się z czego pośmiać. I w dialogach, i w sposobie prowadzenia obsady widać tę samą iskierkę co w "Happy Endings". Wszyscy tu bardzo szybko mówią, wtrącając od niechcenia żarty tam, gdzie się ich nie spodziewamy. Zabawy w słowotwórstwo na razie jest stosunkowo niewiele, ale prawdopodobnie i to się rozkręci.
Casey Wilson i Ken Marino mają chemię od pierwszych minut i od pierwszych minut wiadomo, że tych dwoje będzie się świetnie uzupełniać. Ale na drugim planie przecież też jest nieźle. Mnóstwo wdzięku mają tatusiowie Annie (Tim Meadows i Dan Bucatinsky), a żarty o tym, którego spermy użyto, o dziwo, trafiają w punkt. Koleżanka Annie, Dennah (Sarah Wright), w pilocie wydaje się dość podobna do Jane z "Happy Endings", z kolei kumpel Jake'a, Gil (John Gemberling), na razie przypomina każdego innego brodacza z tegorocznych serialowych komedii romantycznych. Jakaś promocja była? Jednak brak oryginalności nie stanowi aż takiej przeszkody, bo i tu od razu widać chemię. Przypuszczam, że w scenach, w których wszyscy będą wchodzić w interakcje, będzie to bardzo przypominać "Happy Endings".
O ile sam pilot wydał mi się "tylko" niezły, a nie wspaniały, genialny i zachwycający, jestem zdecydowanie dobrej myśli. W "Marry Me" od początku działa wszystko to, co nie działa w "A to Z", a tym bardziej w "Manhattan Love Story". Są nieźle napisane żarty (o, ten o Sandrze Bullock na przykład), dające się lubić postacie na drugim planie i przede wszystkim widać, że ta obsada nie męczy się ani ze sobą, ani ze scenariuszem. David Caspe i jego aktorzy podchodzą na luzie do konwencji komedii romantycznej, w jednej chwili czerpiąc z niej ile się da, a w drugiej wyśmiewając ją i sprowadzając do absurdu.
Trudno powiedzieć, jaki jest plan na resztę sezonu – po bardzo długich oświadczynach będziemy oglądać bardzo długi okres narzeczeństwa czy raczej zaraz zaczną się przygotowania do ślubu? – ale to właściwie bez znaczenia. Tak jak "Happy Endings" nie było "o czymś", tak i "Marry Me" być o czymś nie musi. Ważne, żeby żarty były udane i żeby na tych ludzi dobrze się patrzyło. Na tym etapie wydaje się, że będzie można na to liczyć.