Oceniamy jesienne nowości. Część 1 – dramaty
Redakcja
7 listopada 2014, 19:17
"Gotham"
Michał Kolanko: Jak się okazuje, można na nowo opowiedzieć historię Gotham City. Mimo dziesiątek, jeśli nie setek wcześniejszych prób, ten serial – mimo problemów – to cały czas coś bardzo świeżego.
Marta Wawrzyn: Świeżego – tak, chyba tak. Ale czy aż tak dobrego? No cóż… Wizualnie "Gotham" jest cudne, przemyślane, wystylizowane na maksa i całkiem mroczne. Zupełnie mi nie przeszkadza fakt, że to mrok sztuczny, photoshopowy. Knajpa Fish Mooney, mieszkanie Gordona, komisariat, ciemne zaułki, stroje bohaterów – to wszystko wygląda super.
Problem mam przede wszystkim z głównym bohaterem – co za sztywny, pozbawiony wąsów nudziarz, wygłaszający pozbawionym emocji głosem totalne banały! – i z nieciekawymi sprawami tygodnia, które mam ochotę zwyczajnie przewijać. Ale z drugiej strony jest tu tyle fantastycznych postaci na drugim planie (Pingwin!!! Pingwin, Pingwin, Pingwin) i tak zgrabne połączenia między nimi, że wciąż przy tym serialu trwam i ani myślę go rzucać. Mimo wszystko to jedna z lepszych premier tej jesieni. Po prostu spodziewałam się jeszcze więcej…
Andrzej Mandel: Nigdy nie przepadałem za komiksami o Batmanie, ale widziałem większość ekranizacji (mam chyba braki z jedną częścią nakręconą przez Nolana), a i sporo kreskówek opartych na komiksowych motywach. Pewne nadzieje więc z "Gotham" wiązałem, na szczęście niewielkie, więc pierwsze odcinki mnie nie rozczarowały. Zbytnio.
Olbrzymim magnesem jest świat Gotham, ten, który widzimy w tle. To miasto autentycznie żyje i bardzo mi się to podoba. O wiele mniej za to podoba mi się to, co dzieje się z głównymi postaciami i mam wrażenie, że Bruno Heller stał się, po "Mentaliście", strasznie schematyczny. Przerysowanie postaci jest moim zdaniem większe, niżby to wynikało z komiksowego rodowodu, ale z drugiej strony jest to konwencja, którą się albo kupuje, albo nie. Ja mam więc problem, co nie zmienia faktu, że oglądam każdy odcinek. W końcu, to komiks, prawda?
Bartosz Wieremiej: Produkcja, która prawdopodobnie nie spełniła oczekiwań. Prawdopodobnie dlatego że – tak jak w przypadku ubiegłorocznego wielkiego komiksowego "dzieła" – marzenia wieszczących spektakularny sukces były zbyt wielkie, by móc istnieć w telewizyjnej rzeczywistości.
"Gotham" jest ładnie zrobioną błyskotką, która jak na razie tylko aspiruje do bycia czymś więcej, niż jest. Jest przyzwoitym serialem, którego najmocniejszym punktem wcale nie jest główny bohater, czyli Jim Gordon (Ben McKenzie). Jest cotygodniową wizytą w przytłaczającym wręcz mieście pozbawionym tej jednej, istotnej postaci, wokół której, w wyobraźni wielu, wszystko się kręciło.
I nie ma się co dziwić, że zdarzają się rzeczy niepotrzebne, a niektórzy bohaterowie pałętają się bez wyraźnego celu. Nie ma się też co martwić, że część znanych z komiksów (i nie tylko) postaci prowadzona jest ciężką ręką, a Bruce Wayne (David Mazouz) już za chwilę dołączy do grona telewizyjnych "ulubieńców" w stylu Henry'ego z "Once Upon a Time". Z takimi problemami zmaga się większość seriali. Dlaczego więc w przypadku "Gotham" miałoby być inaczej?
Przeczytajcie recenzję pilota "Gotham">>>
"The Affair"
Michał Kolanko: Czy można opowiedzieć romans na nowo? "The Affair" pokazuje, że tak. I to nie tylko dzięki nietypowej jak na mały ekran formie. To serial, który pokazuje, że telewizja jest teraz o wiele bardziej innowacyjnym
formatem niż kino. Innowacyjny w formie projekt to także metafora współczesnej Ameryki, w której "idealista" (Dominic West) próbuje żyć w ruinach konsumpcyjnego społeczeństwa. Zbrodnia zarysowana w tle to jedynie pretekst do szerszego społecznego komentarza, który jest mniej lub bardziej subtelnie pokazywany z odcinka na odcinek.
Nikodem Pankowiak: Po pierwszym, genialnym odcinku można było się zastanawiać, czy formuła "The Affair" nie wyczerpie się zbyt szybko. Na szczęście wszelkie obawy okazały się zupełnie niepotrzebne – serial dalej zachwyca, trzyma poziom, a przy tym intryguje coraz bardziej – jaka zbrodnia została popełniona i jak zaangażowani są w nią Alison i Noah.
Ale i bez wątku kryminalnego oglądałbym tę produkcję z zachwytem. Aktorstwo, chemia między głównymi bohaterami, sposób opowiadania całej historii oraz to, jak różnie wygląda ona z każdej strony – to wszystko sprawia, że "The Affair" hipnotyzuje, sprawia, że wciąga nas każde ujęcie, każdy drobny gest. Jeśli ktoś, tak jak ja, czekał na świetny, kameralny dramat w telewizji, wreszcie może być zachwycony.
Marta Wawrzyn: "The Affair" to jedyny serial tej jesieni, który oglądam rzeczywiście przyklejona do ekranu – zwłaszcza kiedy swoją wersję historii zaczyna opowiadać Alison. Rashomonowy sposób narracji niewątpliwie jest największą wartością tej produkcji, bo to właśnie dzięki prezentowaniu wszystkiego z dwóch punktów widzenia poznajemy nie tylko Noah i Alison, ale też siebie. Orientujemy się, jak nieuczciwymi potrafimy być świadkami własnego losu. Bo po latach nasze wspomnienia to w dużej mierze suma kłamstw, przeinaczeń i źle zapamiętanych emocji.
Andrzejowi, który za chwilę serial skrytykuje, przypomnę tylko słowa pewnego pisarza: "Wszystkie opowiadania traktują w gruncie rzeczy o miłości". Tak jest od czasów starożytnych i nie ma w tym nic schematycznego ani wtórnego, jeśli tylko umie się dobrze napisać swoją historię. A scenarzyści "The Affair" to pod tym względem mistrzowie. Po czterech odcinkach to wciąż zdecydowanie najlepsza produkcja tej jesieni i myślę, że już nic się tutaj nie zmieni. Scenariusz został dokładnie przemyślany, aktorzy znają się na swoim fachu jak mało kto, Montauk prezentuje się przepięknie, a czołówka z utworem Fiony Apple jest po prostu cudowna – magiczna i niepokojąca.
Andrzej Mandel: Z tą nowością, wysoko ocenianą przez Martę czy Nikodema, mam największy problem. Doceniam bowiem zabiegi formalne – historię opowiadaną z perspektywy raz jednej, raz drugiej osoby, subtelne (mniej lub bardziej) różnice pomiędzy nimi czy świetne (Ruth Wilson!!!) aktorstwo. Doceniam także wysmakowane zdjęcia i… i to wszystko. Sama historia bowiem póki co mnie po prostu nudzi. Jest dla mnie schematyczna, wtórna i pozbawiona efektu świeżości.
Bardzo możliwe jednak, że nie doceniam po prostu ambitnej produkcji. Co zdarza mi się więcej niż często. Także w kinie.
Marta Rosenblatt (opinia po pilocie): Jedno słowo: arcydzieło. To właśnie przeszło mi przez myśl, kiedy skończyłam oglądać pierwszy odcinek "The Affair". Od razu czuć, że mamy do czynienia z produkcją na najwyższym poziomie. I to na każdej płaszczyźnie. Tutaj wszystko gra. Od scenariusza, poprzez aktorów na muzyce kończąc. Każdy detal jest dopracowany i nie ma miejsca na skuchę.
Nie sugerujcie się opisem, bo ten nawet w jednej setnej nie oddaje tego, jak bardzo złożona jest to historia. Może i ta sama historia opowiedziana z dwóch różnych perspektyw nie jest nowością w kinie czy też nawet w telewizji, ale mało kiedy zrealizowane jest to tak sprawnie. Zarówno wersję Noah jak i wersję Alison oglądamy z zapartym tchem. Dominic West i Ruth Wilson radzą sobie doskonale (pytanie, czy kiedykolwiek radzili sobie źle). Mało tego, w tym serialu nawet koleś z "Jeziora marzeń" daje radę!
90% amerykańskich scenarzystów i producentów powinno prześledzić tego pilota uważnie. Następnie nagrać go na płytę, płytę podpisać: pilot idealny. Wstawić w złotą ramę i powiesić nad biurkiem. Spoglądać na ramkę ze wstydem w każdej chwili, kiedy tylko przyjdzie im go głowy zaproponować nam kolejny denny serial. Amen.
Przeczytajcie recenzję pilota "The Affair">>>
"The Missing"
Marta Wawrzyn: Brytyjski serial "The Missing" dla mnie jest jedną z największych niespodzianek tej jesieni. Serial kojarzy się od razu z historią zniknięcia małej Madeleine McCann, o której przez lata było głośno nie tylko w Wielkiej Brytanii. Tu początek jest podobny: podczas rodzinnych wakacji we Francji znika mały chłopiec o imieniu Olly. Osiem lat później nadal nie wiadomo, co się stało – ojciec dziecka, Tony (James Nesbitt), wciąż nie potrafi żyć niczym innym, podczas gdy jego matka, Emily (Frances O'Connor) próbuje sobie ułożyć życie na nowo. Zniknięcie dziecka ma też ogromny wpływ na losy małego francuskiego miasteczka, w którym doszło do tragedii.
"The Missing" wciąga od pierwszej chwili i już się nie da od niego oderwać. Z jednej strony to kameralny dramat, opowiadający o życiu przez lata w bólu po stracie dziecka, a z drugiej – porządny thriller, bo kiedy ojciec Olly'ego po ośmiu latach natrafia na nowy trop, akcja przyspiesza jak szalona.
Serial troszeczkę przypomina "Broadchurch", bo i tu, i tu mamy rodziców, którzy przeżyli tragedię, małomiasteczkowy klimat, śledztwo, wątek z dziennikarzem. Ale przede wszystkim od razu nasuwa się na myśl historia McCannów. Której z pewnością nikt nie potrafiłby przerobić na serial fabularny lepiej niż Brytyjczycy, przez lata żyjący doniesieniami medialnymi na ten temat.
"The Flash"
Bartosz Wieremiej: Mijają tygodnie, a "The Flash" wciąż sprawia przyjemność. Kolejne odcinki ogląda się z przyjemnością, a mało co tak naprawdę przeszkadza. Nikt też próbuje od nowa wymyślać kwadratowych kół czy wyważać otwartych drzwi… i całe szczęście. Próby bezrefleksyjnego przypodobania się tłumowi (filmo)znawców od wszystkiego zazwyczaj kończą się fatalnie.
Wiele w serialu stacji The CW zależy od Granta Gustina i jak na razie aktor zaskakuje swobodą, z jaką radzi sobie z tytułową rolą. Dużo ciekawych rzeczy dzieje się również na drugim planie, gdzie, bez natrętnych mrugnięć okiem w stronę widza, funkcjonuje sobie całkiem pokaźna grupa intrygujących person takich jak Caitlin Snow (Danielle Panabaker), Cisco Ramon (Carlos Valdes) czy Eddie Thawne (Rick Cosnett). W większości nie zawodzą także gościnne występy – wiwat Wentworth Miller – a odwiedziny pewnej bardzo ważnej osobistości zamieszkującej na co dzień w Starling City – mowa oczywiście o Felicity (Emily Bett Rickards) – nie zostaną szybko zapomniane.
I nawet jeśli jedyne, co się ostanie po emisji premierowego sezonu "The Flash", to godziny spędzone na poznawaniu życiorysów czwartorzędnych komiksowych złoczyńców, to i tak będę całkiem zadowolony.
Marta Wawrzyn: Ja też zaliczam się do całkiem zadowolonych oglądaczy Flasha, choć rzeczywiście mnie przekonał dopiero odcinek z Emily Bett Rickards i Wentworthem Millerem. Okazało się, że serial CW fajnie potrafi wymieszać poważniejsze klimaty z tymi lekkimi, łatwymi i przyjemnymi. Oby tak dalej.
Przeczytajcie recenzję pilota "The Flash">>>
"Our Zoo"
Marta Wawrzyn: Tak to już jest, że jesienią wypatrujemy mocno reklamowanych produkcji zza oceanu, a kiedy przychodzi co do czego, zakochujemy się w kameralnych serialach z Wielkiej Brytanii. "Our Zoo", serial o twórcach Chester Zoo, pionierskiego jak na owe czasy projektu ogrodu zoologicznego bez krat, przypomina mi sympatyczne filmy z dzieciństwa. Jest ciepły, pełno w nim zwierzaków i na dodatek ma do opowiedzenia fascynującą historię. Bardzo łatwo mu wybaczyć słabsze momenty, bo ma w sobie coś takiego, że aż chce się go przytulić.
Egzotyczne zwierzaki, wyraziści bohaterowie, rodzinne wartości, sentymentalny klimat angielskiej wsi – to wszystko tworzy całość, której nie potrafię się oprzeć. I Wam radzę to samo – zwłaszcza że pierwszy sezon to raptem sześć odcinków.
Przeczytajcie recenzję dwóch pierwszych odcinków "Our Zoo">>>
"Forever"
Andrzej Mandel: Jeżeli ktoś szuka lekkiego serialu kryminalnego okraszonego dobrym humorem i nie tylko, to "Forever" spełnia wszystkie te oczekiwania. Mamy tu nie mogącego permanentnie umrzeć głównego bohatera Henry'ego (świetny Ioan Gruffudd), który ze swoim problemem boryka się już jakieś 200 lat. Postać ta wygląda na skrzyżowanie Holmesa, Castle'a i Bones, ale efekt jest zabawny i świeży. Bardzo dobrze zarysowane są też pozostałe główne postacie – szczególnie Abe'a (Judd Hirsch), adoptowanego syna Henry'ego, ale i detektyw Jo Martinez (Alana de la Garza) wypada dobrze.
Olbrzymim plusem serialu są inteligentne zagadki kryminalne, zręcznie wspierane retrospekcjami do innych epok. Mamy też zagadkę związaną z nieśmiertelnością bohatera – jest ktoś, kto twierdzi, że z tym samym problemem zmaga się od paru tysięcy lat i ewidentnie prześladuje Henry'ego.
"Forever" pobudziło moją ciekawość i oglądanie kolejnych perypetii Henry'ego jest jednym z milszych momentów tygodnia.
Bartosz Wieremiej: Produkcja całkiem zwyczajna, która pomimo szans jak na razie nie wniosła nic nowego do telewizyjnego portretu człowieka nieśmiertelnego. Obecne we wszystkich odcinkach retrospekcje również za bardzo nie wzbudzały emocji, a jak na przeszło 200 lat życia Henry Morgan (Ioan Gruffudd) bywa raczej nudnawy. Ponadto wśród aktorów drugoplanowych ewidentnie marnuje się Lorraine Toussaint, co samo w sobie jest dość smutne.
Jednak wciąż warto się przyglądać "Forever" np. aby lepiej poznać Abe'a (Judd Hirsch). Jego życie, choć znacznie krótsze niż przybranego ojca, jest po prostu fascynujące. Sprawy tygodnia również bywają przyzwoite, a Joel David Moore sprawdza się w roli laboratoryjnego dziwaka – co nie jest znowu aż tak wielką niespodzianką.
Marta Wawrzyn: Jestem raczej na "tak", choć to nie moje klimaty. Może chodzi o to, że jestem beznadziejnie zakochana w Ioanie Gruffuddzie i jego płaszczu, może zachwyca mnie ta ciepła, poruszająca relacja ojca z przybranym synem, który wygląda jak dziadek, może imponuje mi to, że serial nie traktuje siebie poważnie. Jako bezpretensjonalna rozrywka "Forever" sprawdza się nieźle, aktorzy znają się na swoim fachu i są mili dla oka – i tylko trochę szkoda, że brak tu czegoś rzeczywiście świeżego.
Przeczytajcie recenzję pilota "Forever">>>>
"Red Band Society"
Bartosz Wieremiej: Miałem nadzieję, że "Red Band Society" się uda. Na razie do tego etapu trochę brakuje. No dobrze, nie oszukujmy się, dużo brakuje. Nie zrozumcie mnie źle. Pełno tu dobrych momentów, szczególnie gdy bohaterowie mają coś do roboty; gdy można pograć golfa protezą zamiast kija, wpaść w odwiedziny do świetlicy pełnej kilkulatków czy choć na moment wyrwać się ze szpitala.
Problem zaczyna się, kiedy bohaterowie na dłużej stają w miejscu i zaczynają gadać; gdy zamiast rozmów słyszymy ciąg przydługich deklaracji, a wymieniane cyklicznie, niespecjalnie dobre i pełne pouczeń monologi zastępują normalny dialog. Serial jest również w prawdziwych tarapatach, kiedy poświęca się logikę w celu spotęgowania efektu dramatycznego i robi się to niezbyt wprawnie oraz gdy grający dra McAndrewa Dave Annable ma jeden ze swoich licznych słabszych momentów.
Nie jest więc "Red Band Society" za specjalnie udane. Zresztą trudno, aby było inaczej, skoro i tak najciekawszą postacią w całej produkcji jest, zazwyczaj leżący w śpiączce, nastoletni narrator opowieści (Griffin Gluck).
Nikodem Pankowiak: Jaki to był świetny pilot! Tak, pilot, bo muszę przyznać, że widząc fatalne wyniki oglądalności, na nim poprzestałem, nie chcąc angażować się w serial, który po kilku tygodniach może z hukiem wypaść z ramówki. FOX co prawda zamawia dodatkowe scenariusze, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że jest to jedynie robienie dobrej miny do złej gry.
Mimo że to serial o nastolatkach, obyło się bez irytujących postaci. Ba, skoro to serial o chorych dzieciakach, patos powinien lać się z ekranu hektolitrami, ale do niczego takiego nie dochodzi. Oczywiście nie obyło się bez pewnych utartych schematów, jak na przykład wredna czarnoskóra pielęgniarka, która tak naprawdę ma wielkie serce, ale całość wygląda naprawdę dobrze i pozostaje jedynie żałować, że już za kilka tygodni "Red Band Society" zniknie z anteny zapewne na zawsze.
Marta Wawrzyn: Pilot podobał mi się bardzo – bo był świeży, wdzięczny, zabawny, wzruszający – ale potem nastąpił gwałtowny zjazd w dół, ku scenariuszowym banałom i oczywistościom. W efekcie jest mi wszystko jedno, czy to skasują, czy nie – niby oglądam, ale bez większego zaangażowania. A przecież serial o dzieciakach ze szpitala powinien budzić emocje. Niestety, oglądając "Red Band Society" odczuwam takie mniej więcej emocje, jak podczas gapienia się na programy śniadaniowe. Czyli widzę, że lata po ekranie coś strasznie kolorowego, ale niespecjalnie chce mi się sprawdzać co dokładnie.
Do kotleta może być, ale nowym "Glee" to ten serial nie będzie nigdy. Nawet jeżeli jakimś cudem utrzyma się w ramówce dłużej.
Przeczytajcie recenzję pilota "Red Band Society">>>
"Madam Secretary"
Marta Wawrzyn: Nudniejsza i bardziej banalna koleżanka "Żony idealnej". Bardzo na ten serial liczyłam przed premierą – bo amerykańskiej polityki i silnych kobiet nigdy za wiele – i oczywiście że przeżyłam okrutne rozczarowanie. Jeszcze pilot wydawał mi się solidny i pełen potencjału, potem jednak okazało się, że to było z mojej strony myślenie życzeniowe. I nawet Tea Leoni, która dwoi się i troi, żeby ze swojej bohaterki wycisnąć jak najwięcej, wiele nie pomaga.
"Madam Secretary" to dla mnie ciągła walka z sennością, często przegrywana, bo w zasadzie każdy wątek to coś, co już widziałam. Ekscytująca nie jest ani praca pani sekretarz, ani jej życie rodzinne – jedynie Zeljko Ivanek sprawia, że zaczynam się budzić. Nie zrozumcie mnie źle, to byłby całkiem przyzwoity serial – łopatologiczny, ale też niezaliczający spektakularnych wpadek – gdybyśmy właśnie mieli lata 90., przed "West Wingiem", "Żoną idealną" i netfliksowym "House of Cards". A tak z odcinka na odcinek coraz trudniej jest mi znaleźć powody, aby to jeszcze ciągnąć. Bo to, że większość tegorocznych nowości jest od "Madam Secretary" słabsza, powoli przestaje mi wystarczać.
Przeczytajcie recenzję pilota "Madam Secretary">>>
"How to Get Away with Murder"
Marta Wawrzyn: Po przyzwoicie napisanym pilocie chciałam wierzyć, że będę w stanie oglądać serial Shondy Rhimes. Po sześciu odcinkach jestem bliska poddania się. Nie chodzi o to, że jest to aż tak złe – obiektywnie nie jest. Seriale Shondy są jak dobrze naoliwiona machina. Scenarzyści wiedzą, jak zmusić widza do trwania przy ekranie – kiedy kogoś ukatrupić, a kiedy rzucić w widzów emocjonalnym cliffhangerem.
Mnie takie zabiegi zawsze wydawały się okropnie tandetne, nic na to nie poradzę. I niestety, choć bardzo starałam się dać "How to Get Away with Murder" szansę, a nawet sześć szans, im dalej w las, tym ciężej mi to idzie. Męczy mnie wszechobecna łopatologia, nudne sprawy tygodnia i przerysowane poza granice ludzkich możliwości emocje.
Postacie są słabiutkie, wszystkie bez wyjątku. Sama nie wiem, kto wypada gorzej: banalne, kartonowe postacie studentów, czy rozchwiana psychicznie główna bohaterka. Owszem, doceniam, że Viola Davis potrafi zagrać wszystko, ale cóż z tego, skoro nawet ona nie jest w stanie uczynić prof. Keating wiarygodną psychologicznie postacią. W jednej chwili ta kobieta bryluje na sali sądowej, rozstawia wszystkich po kątach i zachowuje się tak cynicznie jak to tylko możliwe, by w drugiej totalnie się załamać i nawet nie płakać, a przeraźliwie ryczeć, histeryzując i trzęsąc się jak pięcioletnia dziewczynka, której zabili misia. Odrzuca mnie to, nic na to nie poradzę.
Pewnie obejrzę cały sezon, bo nie jest długi – i zwyczajnie zastanawia mnie, o co chodzi z tym morderstwem – ale to chyba już będzie moja ostatnia próba sięgnięcia po produkt Shondalandu.
Przeczytajcie recenzję pilota "How to Get Away with Murder">>>
"Star Wars Rebels"
Bartosz Wieremiej: Disnejowska animacja osadzona w pewnym bardzo znanym uniwersum. Ładna, ciekawa i choć skierowana do młodszego widza, to niepozbawiona poważniejszych akcentów takich jak chociażby "nadumieralność" Jedi w czasach Imperium.
Równocześnie nie jest to produkcja idealna. Ezra momentami męczy, obecnego na statku C1-10P co najmniej kilka razy ma się ochotę przerobić na konserwy, a szturmowcy to wciąż stado pacanów, przy którym ławica złotych rybek prezentuje naprawdę solidną wartość bojową. I choć wady te prawdopodobnie towarzyszyć nam będą do końca emisji serialu, to i tak warto od czasu do czasu zobaczyć co tam słychać u Kanana, Ezry, Hery i spółki.
"NCIS: New Orleans"
Bartosz Wieremiej: Najnowszy produkt rodem z fabryki przyzwoitych odcinków serwuje to, co serwować się powinno, czyli cotygodniową porcję solidnej rozrywki. Kolejna oczywistość: "NCIS: New Orleans" pozbawione jest zarówno momentów wybitnych, jak i scen przeraźliwie słabych.
Cotygodniową porcję wrażeń dostarcza nam tradycyjnie grupa potencjalnie wrażliwych agentów. Bohaterowie rozwiązują przyzwoite sprawy tygodnia, korzystając przy tym z jednego z najładniejszych biur, jakie widziałem w ostatnich latach. Obecny w tytule Nowy Orlean stanowi jedynie niezbędną dekorację i nie ma co się za bardzo spodziewać odkrywania zbyt wielu miejskich tajemnic.
Ogólnie więc trudno na cokolwiek narzekać. Wszystko wydaje się porządnie zaplanowane, a i gościnne wizyty z Waszyngtonu mają sens. Czasem przeszkadzają tylko momenty, w których bohaterowie wydają się zbyt zadowoleni z życia. Z drugiej strony na miejscu aktorów każdy by się w duchu cieszył, gdyby dostał tak ciepłą i pewną telewizyjną posadkę.
Przeczytajcie recenzję pilota "NCIS: New Orleans">>>
"The Mysteries of Laura"
Bartosz Wieremiej: Tak, jakiś czas temu porównałem ten serial do typowej transmisji z lokalnych targów rolnych. Tak, wciąż oglądam produkcję stacji NBC. Nie, nic na to nie poradzę, bo choć wiem, że powracanie do "The Mysteries of Laura" można zakwalifikować jako przejaw masochizmu w bardzo leniwym wydaniu, to i tak co tydzień marnuję około 40 minut na zapoznanie się przygodami detektyw Laury Diamond (Debra Messing).
Jednocześnie trzeba oddać twórcom, że próbują ten cały rozgardiasz sprzedać jako coś ciekawego. Matczyna desperacja wciąż jest obecna, Max Carnegie (Max Jenkins) bywa dziwny, a Meredith Bose (Janina Gavankar) i Billy Soto (Laz Alonso) regularnie starają się udowodnić, jak ważna dla postrzegania przestrzeni w serialu telewizyjnym jest obecność co najmniej kilku dwuwymiarowych postaci.
Na marginesie, kiedy na ekranie w końcu pojawił się ojciec głównej bohaterki, to oczywiście musiał być skłóconym z córką karciarzem, a przy okazji zgorzkniałym emerytem i były adwokatem – przecież gdyby jedna z tych cech wypadła z jego życiorysu, to wszystkim nam niebo spadłoby na głowy.
Marta Wawrzyn: Zamiłowanie kolegi piętro wyżej do produkcji słabych i jeszcze słabszych mnie przeraża. Ja odpuściłam sobie "The Mysteries of Laura" po fatalnym, chaotycznym pilocie i nawet wiadomość o zamówieniu pełnego sezonu nie skłoniła mnie do przemyślenia swojego postępowania. To zły, łopatologicznie napisany serial, w którym nic się nie trzyma kupy, najbardziej normalne sytuacje wydają się sztuczne, żarty wymuszone, a dialogi drewniane.
A najbardziej mnie irytuje główna bohaterka. Uwielbiam Debrę Messing, nie odmawiam jej talentu, zwłaszcza komediowego, ale tutaj po prostu nie mogę na nią patrzeć. Jej Laura nie ma w sobie żadnego uroku, jest niechlujną bałaganiarą po czterdziestce, która jakimś cudem zaszła całkiem wysoko w policji, choć robi wielkie problemy z rzeczy, z którymi kobiety nauczyły się sobie radzić 30 lat tamu. Nie wiem, po co komu to cofanie się w czasie i Laurze Diamond mówię zdecydowane "nie".
Przeczytajcie recenzję pilota "The Mysteries of Laura">>>
"Scorpion"
Bartosz Wieremiej: Serial, który, choć zaludniony genialnymi postaciami, momentami wręcz zadziwia bezmyślnością. Produkcja, w której trudno tak naprawdę kogokolwiek polubić i to nie z powodu braku uroku – patrz Happy (Jadyn Wong) i Sylvester (Ari Stidham) – ale ponieważ wszyscy aż tak źle wypadają jako grupa.
Może właśnie o to chodziło twórcom. Może celem było stworzenie serialu, który czasem denerwuje, a zazwyczaj nie obchodzi na tyle, aby się przejmować? Może wszystko, co opiera się na określonym zawiązaniu akcji, znajdzie swoje miejsce w ramówce, nawet jeśli trafi jedynie do pozbawionych rozsądnej alternatywy fanów określonego gatunku lub tematyki…
Cóż z tego, że i tak każdą z dotychczasowych spraw tygodnia widzowie prawdopodobnie już widzieli i to w znacznie lepszym wykonaniu. Cóż z tego, że Walter O'Brien (Elyes Gabel) nie jest materiałem na głównego bohatera. Najważniejsze jest to, że nie ma pustki i że, no właśnie, coś "jest".
Marta Wawrzyn: Kolejny serial, który porzuciłam bez żalu po okropnym pilocie. "Scorpion" nie ma w sobie absolutnie nic – to kolejny głupiutki procedural, którego bohaterami są genialni hakerzy i "mądra emocjonalnie" Katherine McPhee, która należy do ekipy, aby tłumaczyć język geniuszowy na ogólnoludzki i z powrotem. Sama nie wiem, co boli bardziej – totalny brak scenariusza, płaskie emocje, drewniane aktorstwo? Cóż, pewnie wszystko naraz. Nie chcę mieć więcej z tym tytułem do czynienia i dziwi mnie, że w USA wciąż to oglądają miliony ludzi.
Przeczytajcie recenzję pilota "Scorpiona">>>
"Constantine"
Bartosz Wieremiej: Po dwóch odcinkach "Constantine'a" wypada albo zacząć się modlić o cud, albo zwyczajnie załamać. Zmiany wprowadzone w telewizyjnej wersji pilota za wiele nie pomogły, a pojawienie się Zed (Angélica Celaya) w kolejnym odcinku tylko pogłębiło negatywne odczucia. Na dodatek sam John (Matt Ryan) wydaje się kompletnie wyrwany z kontekstu, jakby nie miało znaczenia, czy porusza się po dość specyficznym miasteczku, czy po pustym hangarze pełnym zezłomowanych kamer.
Michał Kolanko: To nie jest dobry serial, ale trudno też użyć w przypadku tego projektu słowa "fatalny" czy "beznadziejny". Jest coś w przygodach Johna Constantine'a, co wybija się ponad procedural z "demonami tygodnia", co sprawia, że jednak czekam na kolejny odcinek. Bez wypieków na twarzy, ale jednak chcę dowiedzieć się czegoś więcej. Jest coś, co przyciąga w głównym bohaterze – może jego akcent, nonszalancja czy po prostu długi płaszcz. Klimatu jest zaskakująco mało, ale na starcie można powiedzieć i tak, że serial jest lepszy niż film z Keanu Reevesem.
Marta Wawrzyn: O tak, płaszcz! Płaszcz i ten zadziorny sposób, w jaki Matt Ryan mówi "luv". Tylko dzięki temu byłam w stanie obejrzeć odcinek pilotowy, ale za ciąg dalszy jednak podziękuję. Zwłaszcza że za chwilę to pewnie skasują.
Przeczytajcie recenzję pilota "Constantine'a>>>
"Gracepoint"
Marta Wawrzyn: Główny problem "Gracepoint" jest taki, że to serial przepisany kropka w kropkę z brytyjskiego oryginału. Skopiowano wszystko, wszyściutko, wszyściuteńko – fabułę, klimat, bohaterów, niespieszne tempo akcji, charakterystyczne sekwencje w zwolnionym tempie i sceny zbiorowe, prawie wszystkie dialogi. I jeszcze ten nieszczęsny David Tennant, grający tę samą rolę, kropka w kropkę. Nie mam bladego pojęcia, po co skserowano "Broadchurch" – żeby Amerykanie mogli zrozumieć, co do nich mówi Tennant? – i nie zamierzam obejrzeć go do końca, nawet dla Anny Gunn. Bo jeśli w trzech odcinkach prawie wszystko było identyczne jak w oryginale, to czemu niby dalej miałoby coś się drastycznie zmienić?
Być może patrzyłabym na "Gracepoint" łaskawszym okiem, gdybym nie widziała "Broadchurch". Ale tego zmienić już nie jestem w stanie. I sorry, ale produkcja FOX-a to dla mnie po prostu marna podróbka – wszystko jest takie samo, tylko słabsze, bardziej banalne i płaskie. Nie ma po co tego oglądać.
Przeczytajcie recenzję pilota "Gracepoint">>>
"Stalker"
Bartosz Wieremiej: Serial, po emisji którego solidarnie odbiło tak amerykańskim recenzentom, jak i samemu twórcy, czyli Kevinowi Williamsonowi. Było dużo emocji, ostre wymiany zdań (w tym na Twitterze) i szkoda nawet dalej o tym pisać. "Stalker" nie jest wart wszystkich tych emocji.
To po prostu kryminalny procedural, w którym praktykuje się wszystkie najgorsze praktyki związane z tym formatem. Sprawy tygodnia rozwijają się w oczekiwanych kierunkach, a do wielu rozwiązań bohaterowie przeskakują z gracją godną grupy strongmanów w trakcie pierwszej lekcji baletu. Mamy też zaszczyt załapać się na monologi, w których Jack Larsen (Dylan McDermott), oczywiście w nagłym przypływie natchnienia, opowiada nam o przestępcy i idzie się załamać tym, co w owych chwilach wyczynia kamera. I tylko Maggie Q szkoda…
Marta Wawrzyn: Ja jednak zatrzymałabym się na moment przy tych emocjach. Bo z jednej strony tak, zgadzam się, "Stalker" to głównie słabej jakości procedural, w którym Maggie Q zwyczajnie się marnuje. Ale jednak mam z tym serialem problem, nie wiem, czy jako kobieta, czy po prostu jako istota ludzka: otóż Kevin Williamson bardzo cynicznie wykorzystał w promocji swojej produkcji fakt, że temat stalkingu jest na czasie. I wypełnił "Stalkera" scenami z prześladowanymi kobietami, które piszczą, krzyczą i biegają przed kamerą jak idiotki – powielając tym samym szkodliwe stereotypy.
Rozumiem, dlaczego stowarzyszenie amerykańskich ofiar stalkingu – których to ofiar jest kilka milionów – oficjalnie protestowało. I bardzo się dziwię, że CBS nie zdjął tego gniota z anteny, zwłaszcza że oglądalności daleko do oczekiwanej.
Przeczytajcie recenzję pilota "Stalkera">>>
"Z Nation"
Nikodem Pankowiak: Wiele seriali, o których już po zobaczeniu zwiastuna można było stwierdzić, że są gniotami, omijałem z daleka. Coś jednak podpowiedziało mi, aby "Z Nation" sprawdzić – przeważyła ciekawość, czy historię o świecie opanowanym przez zombie można opowiedzieć inaczej niż w "The Walking Dead". Inaczej, nie lepiej, bo na to absolutnie nie liczyłem.
Wystawiam swoją ocenę po obejrzeniu jedynie pierwszego odcinka, który był tak zły, że skutecznie zniechęcił mnie od podtrzymywania znajomości z tą produkcją. Fatalne było wszystko – aktorstwo, dialogi, nielogiczne zachowania bohaterów i efekty specjalne. Jednak zdecydowanie najgorsze było wyraźne miotanie się twórców, którzy chyba nie do końca wiedzieli, jaką koncepcję na ten serial chcą obrać, przez co widzowie otrzymali niestrawną mieszankę "The Walking Dead" i pastiszu kina klasy B. Całość jest nieoglądalna. Choć SyFy zamówiło już drugi sezon, więc widocznie są ludzie, którzy dzielnie brną przez kolejne odcinki.
Marta Wawrzyn: I ja dałam sobie spokój po pilocie, bo wyglądał, jakby do kamery dorwała się grupka licealistów, którzy widzieli ze dwa filmy o zombie i postanowili je ze sobą wymieszać. Scenariusz był okropny, aktorstwo jeszcze gorsze (co tam, na Boga, robi DJ Qualls?), a do tego wszystko wyglądało tak tanio i tandetnie, że średniej jakości polskie seriale to przy tym mistrzostwo świata. Cóż, The Asylum w akcji.