Oceniamy jesienne nowości. Część 2 – komedie
Redakcja
8 listopada 2014, 21:46
"Selfie"
Bartosz Wieremiej: Serial, który momentami sprawia przyjemność i przy którym wszyscy się starają. Twórcy i aktorzy usiłują przekonać, że jest śmiesznie, a widzowie próbują zrobić możliwie jak najwięcej, by utwierdzić się w przekonaniu, że całość w końcu się spodoba. W efekcie uwaga skupia się na Karen Gillan i Johnie Cho, a człowiek przez większość czasu zastanawia się, czy wspominany duet jest uroczy, a jeśli tak, to czy jest zabawny.
Niestety za każdym razem dany odcinek się kończy, zanim zdoła się udzielić twierdzącej lub przeczącej odpowiedzi. Kilka dni później owa zabawa zaczyna się od początku.
Marta Wawrzyn: Dokładnie tak! Też przeżywałam podobne dylematy – bo jednak po fatalnym początku serial zaczął wykazywać przebłyski lepszej formy. I pewnie przeżywałabym je jeszcze długo, gdyby ABC nie ułatwiło mi życia, zwyczajnie "Selfie" kasując. Niby trochę szkoda, bo kto wie, może, może jeszcze coś by z tego było. Ale w sumie bardziej wciąż mi szkoda "Suburgatory", poprzedniej komedii Emily Kapnek, która przecież też miała wahania formy, ale nigdy nie była nieoglądalna.
"Selfie" mnie bardziej męczyło, niż śmieszyło. Przerysowany poza granice możliwości światek twitterowo-instagramowy, ludzie mówiący hashtagami, dziwna maniera w głosie Karen Gillan i ta karykaturalna postać, którą przyszło jej zagrać. Coś tu zostało zdrowo przekombinowane, widzowie zagłosowali pilotami i w efekcie ta oczekiwana od dawna satyra na social media żegna się z telewizją po zaledwie paru tygodniach.
Przeczytajcie recenzję pilota "Selfie">>>
"Jane the Virgin"
Marta Wawrzyn: A to dopiero jest niespodzianka! Oczekiwałam jakiejś okropnej, kiczowatej amerykańskiej "Majki", dostałam młodszą siostrę "Brzyduli Betty", możliwe, że nawet od niej zabawniejszą. "Jane" jest absolutnie świetna, bo jej twórcy poszli na całość i zaserwowali tyle telenowelowego kiczu, obciachu i absurdów, ile tylko weszło, dodali mnóstwo niewymuszonego wdzięku, a następnie polali to ostrym komediowym sosem. I zatrudnili pełną bezpretensjonalnego wdzięku Ginę Rodriguez, dzięki której ta kolorowa jazda bez trzymanki wygląda jak najbardziej normalna historia na świecie. Wiecie, taka z gatunku tych, które rzeczywiście mogą się przytrafić mieszkającej w Stanach dziewczynie latynoskiego pochodzenia.
Nie sądziłam, że tak będzie, ale po czterech odcinkach serial o dziewicy, która zaszła w ciążę podczas wizyty u lekarza, wciąż wydaje mi się tak samo świeży, uroczy i bawi mnie nie mniej niż na początku. Każdy z dotychczasowych odcinków wypełniony był zdrowo przerysowanymi scenami, w których scenarzyści i aktorzy w inteligentny sposób puszczali oczko do widza. Jest też narrator, lekkim tonem opowiadający o losach bohaterów i pomagający połapać się w pogmatwanej fabule. I cóż to za fantastyczny narrator! Momentami czuję się, jakby mi ktoś przywrócił "Pushing Daisies".
"Jane the Virgin" to zdecydowanie jedna z najlepszych komedii tej jesieni – choć technicznie rzecz biorąc to komediodramat. Ale śmieszy mnie bardziej niż 90 proc. tegorocznych komedii razem wziętych, stąd jej obecność w dzisiejszym rankingu, a nie wczorajszym.
Przeczytajcie recenzję pilota "Jane the Virgin">>>
"Transparent"
Marta Wawrzyn: Najlepiej oceniany przez amerykańskich krytyków serial tej jesieni, i to zarówno wśród nowości, jak i produkcji powracających. Na Serialowej go prawie całkiem zignorowaliśmy – ze względu na okropną datę premiery, kto ma czas obejrzeć 10 odcinków nowego serialu pod koniec września, kiedy akurat wszystko wraca!? – ale już bijemy się w nasze zgrabne piersi.
Obejrzałam dziś jeszcze raz odcinek pilotowy, a potem jeszcze jeden i jeszcze… i podobnie jak Amerykanie, jestem oczarowana. Jill Soloway, reżyserka "Afternoon Delight", który bardzo spodobał się na festiwalu Sundance, zrobiła dla Amazonu przecudny, kameralny komediodramat, czerpiący sporo z kina niezależnego.
Bohaterowie – rodzina, w której rodzicie są już starszymi ludźmi, a dzieci mają około 30-tki – to niesamowita parada charakterów. Jeffrey Tambor gra ojca trójki dorosłych dzieci, wśród których znajduje się przykładna żona i matka marząca o dawnej lesbijskiej kochance, producent opiekujący się niezależnymi zespołami muzycznymi i sypiający z co ładniejszymi ich członkiniami, oraz bezrobotna pisarka, wciąż przyjmująca czeki od taty. Tę ostatnią gra Gaby Hoffmann, którą znacie już z "Girls".
Serial jest zabawny, ale i lekko depresyjny, a przede wszystkim inteligentnie, z pełnym wyczucia humorem poruszający całkiem ważne sprawy. Emocjonalny galimatias, w którym poruszają się bohaterowie, od pierwszej chwili wciąga bez reszty. I nawet jeśli trudno sobie wyobrazić bliższą znajomość z kimkolwiek z tych ludzi – w większości zajętych sobą lub/i bujających w obłokach, nie da się ich nie polubić.
O "Transparent" postaramy się jeszcze napisać więcej, jak tylko uporamy się z kolejnymi odcinkami. Czyli wkrótce.
"Marry Me"
Marta Wawrzyn: Jeden z moich faworytów tej jesieni. I nie obawiajcie się tytułu – "Marry Me" to nie żadna komedia romantyczna. To raczej jedna z tych komediowych opowieści o grupkach przyjaciół po 30-tce, z których żadne jeszcze nie odnalazło w 100 procentach samego siebie. I jednocześnie serial bardzo, ale to bardzo podobny do "Happy Endings" – nic dziwnego, skoro robi go David Caspe, a jedną z głównych ról gra Casey Wilson.
Ona i Ken Marino są przeuroczą parą, dużo fajniejszą niż Andrew i Zelda z "A to Z", co pewnie jest zasługą lepiej napisanego scenariusza. A i na drugim planie jest nieźle. Podobieństw do "Happy Endings" można tu dostrzec sporo – począwszy od ogólnego konceptu komedii o przyjaciołach mieszkających w Chicago, a skończywszy na tym, że wszyscy tu bardzo szybko mówią, wtrącając od niechcenia żarty tam, gdzie się ich nie spodziewamy. I oczywiście przekręcają słowa, tworząc w ten sposób rodzaj swojego kodu. W każdym odcinku zdarza się kilka żartów, które aż ma się ochotę powtarzać.
Trochę szkoda, że oglądalność nie dopisuje, ale nawet jeśli "Marry Me" skończy się po tych 18 odcinkach, które zamówiono do tej pory, będę zadowolona.
Przeczytajcie recenzję pilota "Marry Me">>>
"Black-ish"
Bartosz Wieremiej: Bawi, śmieszy i sprawia przyjemność. "Black-ish" to świetnie dobrana obsada, ciekawe tematy, dobre scenariusze i kilka fantastycznych momentów. To również dobry przykład, jak w dwadzieścia minut jednocześnie rozbawić widza i opowiedzieć coś ciekawego w możliwie najmniej nachalny sposób.
Trudno nie polubić sposobu prowadzenia narracji przez Dre (Anthony Anderson). Reszta rodziny również jest świetna – wiwat bliźniaki, wiwat Pops (Laurence Fishburne)! W obecnych czasach twórcom dobrych komedii należą się wielkie brawa.
Marta Wawrzyn: Bardzo duże zaskoczenie, bo ani opisy, ani (okropne!) trailery nie zwiastowały niczego ciekawego. A tu taka niespodzianka – "Black-ish" z odcinka na odcinek jest coraz fajniejsze. Inteligentne żarty, świetne dialogi, dużo chemii w obsadzie, naprawdę fantastyczne dzieciaki i rzucający życiowymi mądrościami z innej epoki Laurence Fishburne składają się na przesympatyczną, całkiem świeżą całość.
Oglądajcie koniecznie, bo "Black-ish" to jedna z najlepszych nowości tej jesieni. I nie zrażajcie się dość przeciętnym pilotem, ten serial rzeczywiście błyszczy w okolicach 5.-6. odcinka. Czyli teraz.
Przeczytajcie recenzję pilota "Black-ish">>>
"Survivor's Remorse"
Bartosz Wieremiej: "Survivor's Remorse" to rzecz bardzo nierówna. W najlepszych momentach w ciekawy i zabawny sposób pokazuje się tutaj perypetie całkiem fascynującej rodziny. Z kolei w najgorszych chwilach jest to zbiór bredni, jakie specjaliści od wizerunków nakazują ghostwriterom wpisywać do autobiografii czynnych sportowców.
To serial pełen sprzeczności. Z jednej strony nie jest to produkcja o koszykówce, z drugiej jeden z głównych bohaterów, Cam Calloway (Jessie Usher), jest profesjonalnym koszykarzem, a z jego kontraktu i w jego świecie żyje cała rodzina. Z jednej niektóre dialogi są fantastyczne, z drugiej zdarzają się słowne koszmarki, w których lista Schindlera służy jako narzędzie opisu tego, co czuje mieszkający w luksusowym apartamentowcu dwudziestoparolatek.
Kiedy jednak nikt nie praktykuje dziwnych rozmów o życiu i sławie, to z "Survivor's Remorse" robi się całkiem niezła i zabawna komedia. Zwyczajnie trudno nie polubić dziwnych indywidualności wśród członków rodziny Callowayów.
"Benched"
Marta Wawrzyn: Uwielbiałam "Happy Endings" i teraz nie pozostaje mi nic innego, jak śledzenie dalszych losów jego obsady. Eliza Coupe mogła trafić gorzej – "Benched", czyli serial o sztywnej prawniczce z korporacji, która zostaje branżowym pariasem i zmuszona jest szukać pracy jako obrończyni z urzędu, jest całkiem znośny. Jego największą wartość stanowi niewątpliwie sama Eliza, która po prostu pasuje do takiej roli. Reszta obsady po dwóch odcinkach wciąż stanowi tło, choć na pewno dobrze widać iskry pomiędzy główną bohaterką a Philem (Jay Harrington).
Mimo że "Benched" rozśmiesza mnie jak na razie rzadko, poziomu humoru na dobrą sprawę też się nie mogę przyczepić. Po prostu brakuje tu żartów, które miałabym ochotę podkradać i prezentować na imprezach jako własne. Mimo to oglądam dalej i nie narzekam na swój los. Bo Eliza Coupe rzeczywiście tu błyszczy.
Przeczytajcie recenzję pilota "Benched">>>
"A to Z"
Nikodem Pankowiak: No cóż, Cristin Milioti może i nadal jest urocza, a między nią i Benem Feldmanem wyraźnie czuć chemię, ale sam serial niestety zawodzi. Zabawnych gagów jest zdecydowanie za mało, a na drugim planie nie dzieje się nic godnego uwagi. Sam koncept serialu, czyli śledzenie związku od A do Z, miał w sobie spory potencjał, ale niestety został on zaprzepaszczony na etapie tworzenia scenariusza. Słabe wyniki oglądalności tylko przelały czarę goryczy i sprawiły, że NBC zdecydowało się zakończyć żywot serialu po 13 zamówionych do tej pory odcinkach. Zawsze miło ogląda się Cristin na ekranie, ale płakać na pewno nie będę.
Marta Wawrzyn: Pilot umiarkowanie mi się podobał – choć to strasznie cukierkowa rzecz – ale potem nastąpił taki zjazd w dół, że aż mi trudno w to uwierzyć. W ostatecznym rozrachunku wychodzi na to, że w "A to Z" nie działa nic poza Milioti i Feldmanem, którzy są razem bardzo słodcy. Problem w tym, że wypełniony banałami i kompletnie pozbawiony śmiesznych żartów scenariusz nie dorasta im do pięt.
Najgorsze jest jednak to, co się dzieje na drugim planie – przyjaciółka Zeldy, brodaty kumpel Andrew, jego szefowa i współpracownicy, to wszystko należałoby wyrzucić i wymyślić od nowa. Widziałam na Twitterze, jak Rashida Jones – jedna z producentek serialu – próbuje go jeszcze ratować, ale nie wiem po co. To powinno zniknąć z ramówki nie po 13, a po kilku odcinkach. Choć zgadzam się z Nikodemem, że sam koncept na papierze prezentował się całkiem fajnie.
Przeczytajcie recenzję pilota "A to Z">>>
"Bad Judge"
Bartosz Wieremiej: "Bad Judge" już niedługo zniknie z anteny i prawdopodobnie słusznie. Sam wyrok zapadł dość szybko, a i obejdzie się bez dodatkowych apelacji. Okolicznością łagodzącą nie mogła być Rebecca (Kate Walsh), a wysiłki Tedwarda (Tone Bell) zwyczajnie nie wystarczyły do uratowania serialu.
Co więcej, trudno tak do końca określić, czym właściwie "Bad Judge" miało być. Zestawem ocenzurowanych gagów, opowieścią o dość rozkojarzonej sędzi posługującej się własnym kodeksem przy wydawaniu wyroków, czy może historią, w której rozmaici prawnicy i eksperci z różnych dziedzin udają dzieci… – naprawdę nie mam pojęcia. Gdzieś ewidentnie pogubiono proporcje, a całość niestety nie trzymała się kupy. Piszę to bez satysfakcji.
Ciekawe jak "Bad Judge" by wyglądało, gdyby zamiast do NBC produkcja trafiła na antenę jednej z kablówek?
Nikodem Pankowiak: Ten serial od początku pachniał katastrofą – zwiastuny nie zachwycały, a pilot musiał zostać nakręcony od nowa, bo niektórych drugoplanowych aktorów trzeba było wymienić na lepszych (jak zła musiała być oryginalna obsada?!). W całej tej miernocie wyróżnia się jedynie Kate Walsh, która, trzeba to przyznać, brawurowo wcieliła się w swoją postać. Niestety, choć sam pomysł na serial jest dość oryginalny, co ostatnio nie zdarza się zbyt często, potencjał został kompletnie zrujnowany przez fatalne żarty i brak równorzędnego partnera dla Kate. Na szczęście NBC zdecydowało, że te męki nie potrwają dłużej niż 13 odcinków.
Marta Wawrzyn: "Bad Judge" nie jest najlepiej napisaną komedią, ale i tak te 13 odcinków zamierzam obejrzeć. I nie, nie stanowi to dla mnie aż takiej męki, Kate Walsh jest tak zawadiacka i urocza, że potrafi zrekompensować naprawdę wiele. Ale rzeczywiście – serialowi bardzo daleko do wybitnego czy choćby umiarkowanie dobrego.
Przeczytajcie recenzję pilota "Bad Judge">>>
"Mulaney"
Bartosz Wieremiej: Dowód na to, że kolejnym krokiem w karierze zawodowej komika niekoniecznie powinien być sitcom. Albo inaczej: dowód, że John Mulaney nigdy więcej nie powinien grać głównej roli w sitcomie. To właśnie on jest przyczyną tej koszmarnej porażki, a zawiódł zarówno jako aktor, jak i scenarzysta.
"Mulaney" to serial nieśmieszny, męczący i pełen wymuszonych żartów, który na szczęście całkiem niedługo zniknie z ramówki. W czterech dotychczas wyemitowanych odcinkach średnio co dwudziesty żart wywoływał jakąkolwiek reakcję, a większość dialogów wypowiedziano w tak sztywny sposób, że niejedna solidna miotła w okolicy padła z zazdrości.
Marta Wawrzyn: Spodziewałam się nowego "Seinfelda", dostałam… uff, strasznie przykro jest krytykować komika, którego stand-upy się uwielbia. Ale to fatalny serial, pod każdym względem. Brak oryginalności, czyli pozowanie właśnie na nowego "Seinfelda", stanowi tu najmniejszy z problemów. To po prostu jest źle napisane – jedyne śmieszne momenty to fragmenty stand-upów (które w dużej mierze już znam), cała reszta nie działa, nawet jeśli obsada dwoi się i troi, żeby coś z tego wyszło. Przykro o tym pisać, bo John Mulaney to bardzo zdolny młody komik, a aktorów udało mu się tu zebrać po prostu fantastycznych. Wielka, wielka szkoda, że nie wyszło.
Przeczytajcie recenzję pilota "Mulaney">>>
"Cristela"
Nikodem Pankowiak: Największe komediowe zaskoczenie tego roku. Po zwiastunie spodziewałem się wszystkiego co najgorsze, tymczasem "Cristela" radzi sobie w ramówce naprawdę przyzwoicie. Sam serial nie jest niczym szczególnym, ale to już i tak dużo więcej, niż oczekiwałem. Oczywiście sporo żartów kręci się wokół stereotypów o Latynosach, ale wszystko zrobione jest z wyczuciem, bez przekraczania granicy dobrego smaku. Ten serial oczywiście nie zrewolucjonizuje rynku komedii, ale jeśli ktoś ma dość oglądania tych samych twarzy w dwudziestym sezonie swojego ulubionego sitcomu, może "Cristelę" sprawdzić.
Marta Wawrzyn: Głupio chwalić serial za to, że nie okazał się okropny – ale tak właśnie jest. Trailery wyglądały przerażająco, a kiedy pojawił się gotowy pilot, okazało się że urok Cristeli Alonzo jest w stanie zdziałać wiele. I choć nie ma tu szczególnie wyszukanych żartów czy innego rodzaju świeżych pomysłów, cały ten meksykański bałagan zdecydowanie da się oglądać. Myślę, że jest szansa na pełny sezon, a kto wie, może i kolejne.
Przeczytajcie recenzję pilota "Cristeli">>>
"The McCarthys"
Marta Wawrzyn: Podobnie jak "Cristelę", "The McCarthys" da się oglądać bez większego bólu. To po prostu taka typowa komedia rodzinna w stylu tych z lat 80. i 90. Tutaj rodzina jest irlandzka, uwielbia koszykówkę i piwo i ma czarną owcę – Ronny'ego (Tyler Ritter), który przyznał się, że jest gejem. Kiedy jednak facet oznajmia, że chce się wyprowadzić do innego miasta, wszyscy rzucają się robić, co tylko mogą, aby został w Bostonie, razem z nimi. Bo tak po prostu trzeba w rodzinie.
W "The McCarthys" nie znajdziecie żadnych wybitnych żartów, ale też nie ma tu takich okropieństw jak znane z "The Millers" puszczanie bąków. To po prostu średniak, pod każdym względem. Chemia w obsadzie sprawia, że 20 minut da się znieść bez problemu. Ja oglądać tego dalej nie zamierzam – zwłaszcza że prawdopodobieństwo skasowania jest całkiem spore – ale jeśli Wy szukacie bezpretensjonalnego sitcomu w rodzinnych klimatach, nie będę Wam bronić. "The McCarthys" to całkiem przyzwoity serial.
Przeczytajcie recenzję pilota "The McCarthys">>>
"Happyland"
Marta Wawrzyn: W pierwszej chwili miałam kłopot z przypomnieniem sobie, co to w ogóle za serial, bo widziałam tylko pilot i skutecznie udało mi się go już wyprzeć z pamięci. Mam nadzieję, że widzowie MTV też już to zrobili, bo "Happyland" to zaskakująca porażka na tle innych produkcji tej stacji, jak "Faking It", "Awkward" czy "Teen Wolf".
W skrócie – "Happyland" to komediodramat, który próbuje czerpać z komedii romantycznych, latynoskich telenowel, a nawet prawdziwych baśni. Rzecz dzieje się w parku rozrywki, ona jest nastolatką, która marzy o lepszym życiu, on – bogatym synem szefa, z którym mogłaby romansować, gdyby nie był… jej bratem. Nie mam pojęcia, czy wciąż jest jej bratem, czy tylko w pilocie – tak czy siak ja bardzo chętnie bym oglądała takie absurdy, gdyby były podane z jajem. Jak w "Jane the Virgin".
W "Happylandzie" humor jest raczej niskich lotów, aktorzy specjalnie się nie popisują, nie dają rady dialogi. Pilot był dla mnie tak męczący, że zrezygnowałam z dalszej przygody z tym serialem. I sądząc po tym, że od tej pory w ogóle o nim nie słyszałam, wszyscy go sobie odpuścili.
Przeczytajcie recenzję pilota "Happylandu">>>
"Manhattan Love Story"
Marta Wawrzyn: Serial, który został skasowany jako pierwszy, i jednocześnie jedna z najgorszych rzeczy, jakie widziałam tej jesieni. "Manhattan Love Story" okazało się banalną, toporną komedią romantyczną, korzystającą bez refleksji z najbardziej wyświechtanych schematów gatunku i nie oferującą żadnej wartości dodanej. Przeurocza Analeigh Tipton – którą naprawdę stać na coś lepszego – grała słodką idiotkę, która ciągle coś źle wciskała na telefonie. Jake McDorman z kolei dostał do zagrania niezbyt sympatycznego faceta, z którym żadna kobieta nie powinna chcieć się umówić. Nie iskrzyło ani trochę, ta para powinna się rozstać po pierwszej randce.
To, co na pewno zapamiętam na dłużej z tego serialu – bo taki koszmarek trudno wyrzucić z pamięci, choćby człowiek bardzo chciał – to nieszczęsne myśli bohaterów, które mieliśmy wątpliwą przyjemność słyszeć. Co to były za banały! On o laskach, ona o torebkach, on o laskach, ona… i tak przez kilka minut. Oglądało się to źle, a na dodatek jeszcze było wrażenie, że ktoś niepotrzebnie powiela najgorsze stereotypy damsko-męskie.
I pomyśleć, że to była jedna z komedii, które zajęły w ramówce ABC miejsce nieodżałowanego "Suburgatory"…
Przeczytajcie recenzję pilota "Manhattan Love Story">>>