"Olive Kitteridge" (1×01-04): Życie całkiem zwyczajne
Marta Wawrzyn
9 listopada 2014, 17:23
"Olive Kitteridge" to kameralna historia o zupełnie zwyczajnym życiu zupełnie zwyczajnych ludzi. Historia tak dobrze napisana i tak genialnie zagrana, że pewnie za chwilę zacznie zgarniać wszelkie możliwe nagrody przemysłu telewizyjnego.
"Olive Kitteridge" to kameralna historia o zupełnie zwyczajnym życiu zupełnie zwyczajnych ludzi. Historia tak dobrze napisana i tak genialnie zagrana, że pewnie za chwilę zacznie zgarniać wszelkie możliwe nagrody przemysłu telewizyjnego.
Było sobie małe, spokojne miasteczko nad oceanem, w amerykańskim stanie Maine. W miasteczku żyła starsza pani od matematyki o nazwisku Kitteridge – tak surowa, zasadnicza i sarkastyczna, że otoczenie miało poważny kłopot z jej lubieniem. Pani Kitteridge miała męża, przemiłego, ciepłego faceta, któremu jakimś cudem udawało się z nią wytrzymać, oraz nastoletniego syna, który starał się zbytnio nie wychylać. A wokół nich pełno było rozmaitych ludzi, czasem sympatycznych i prostych, czasem zdrowo popapranych, czasem mających poważne wady, czasem zwyczajnie niewartych zapamiętania, a często – zmagających się z własnymi emocjami i te zmagania przegrywających.
"Olive Kitteridge", miniserial HBO na podstawie książki Elizabeth Strout, najprościej można opisać jako opowieść o codziennym życiu Olive i jej otoczenia na przestrzeni 25 lat. To jednak nawet w jednej setnej nie oddaje tego, czym naprawdę jest ta produkcja. A jest wspaniale napisaną, barwną historią, która w jednej chwili bawi tak, że głośno się śmiejemy, by w drugiej złamać nam serce tragedią, dotykającą nagle bohaterów. Wesoły, lekki ton w jednej chwili potrafi zamienić się w depresyjny – i z taką samą łatwością powrócić do stanu poprzedniego.
Główna bohaterka sypie zabawnymi tekstami jak z rękawa, ale wyraźnie widać, że to poczucie humoru osoby dotkniętej depresją – o której zresztą zdarza się jej się mówić wprost. Humor w "Olive Kitteridge" jest raczej czarny i wisielczy, niż łatwy, banalny i przyjemny. Sarkastyczne uwagi i gromienie ludzi samymi spojrzeniami to zresztą jeden z powodów, dla których ludzie z dystansem podchodzą do tej kobiety.
A warto powiedzieć, że choć to bohaterka na pozór okropnie zimna, pragmatyczna i stąpająca po ziemi tak twardo, jak tylko się da, Olive ma wielkie serce i kiedy uważa to za słuszne, robi wszystko co w jej mocy, aby pomóc drugiemu człowiekowi. Ale otoczenie – i to bliższe, i to dalsze – docenia to niezmiernie rzadko, co dodatkowo ją frustruje. Frances McDormand, która długo czekała na tę rolę – "Fargo" Coenów ma już przecież 18 lat – stworzyła doskonałą, wyrazistą kreację. Olive nie musi nawet nic mówić, byśmy widzieli, jak inteligentną i skomplikowaną jest postacią. Każdy jej gest, każde spojrzenie stanowi komentarz – i właśnie dlatego niektórym tak trudno ją ścierpieć.
Frances McDormand partneruje Richard Jenkins, który gra męża Olive, właściciela apteki o imieniu Henry. Ten przesympatyczny człowiek sprawia wrażenie zupełnego przeciwieństwa swojej małżonki. Choć mieszkańcy miasteczka nie poświęcają wiele czasu na plotkowanie za jego plecami – a przynajmniej my nic o tym nie wiemy – wiele spojrzeń wyraźnie mówi: "Jak ten facet może żyć z taką herod-babą!?".
Galerię wyrazistych postaci uzupełniają m.in. Zoe Kazan, wcielająca się w Denise, wiecznie rozchichotaną okularnicę, którą Henry zatrudnia jako asystentkę w swojej aptece, oraz Bill Murray, grający jeszcze bardziej smutnego faceta niż w "Między słowami". Drugoplanowej, ale znaczącej roli Murraya nie będę spoilerować – dość powiedzieć, że pojawia się on dopiero w trzecim odcinku i staje się ważnym bohaterem. Druga z moich ulubionych postaci drugiego planu to dorosły Kevin (Cory Michael Smith), dawny kolega syna Kitteridge'ów, który pewnego dnia powraca do miasteczka.
"Olive Kitteridge" trudno byłoby zaszufladkować, bo jest dokładnie tak zwyczajna i tak nieprzewidywalna, jak samo życie. W jednej chwili potrafi być lekką historią obyczajową, w drugiej farsą, w kolejnej mocnym dramatem psychologicznym. Działa i jako wciągająca "powieść na ekranie", i jako studium charakterów, i opowieść o samotności, śmierci, niezrozumieniu, emocjach, które po latach kompletnie zmieniają znaczenie. I jako komedia też działa, bo przecież co chwila wybuchamy śmiechem. Nieważne, że czasem przez łzy.
Scenariusz na podstawie książki, która zdobyła nagrodę Pulitzera, napisany został perfekcyjnie, błyskotliwych dialogów słucha się świetnie, ale wyraźnie też widać rękę reżyserki Lisy Chodolenko, która takie intymne, kameralne historie potrafi świetnie poprowadzić. Podobnie jak obsada, ona również zostanie za ten serial obsypana nagrodami.
Choć "Olive Kitteridge" to serial od początku do końca bazujący na subtelnościach, jedną rzecz widać bardzo, ale to bardzo wyraźnie. Otóż większość bohaterów, w tym sama Olive, na którymś etapie życia – albo i przez całe życie – zmaga się z depresją bądź przynajmniej popada w różnego rodzaju stany neurotyczne. Ktoś próbuje popełnić samobójstwo, ktoś spada z klifu, ktoś tygodniami nie może wyjść z łóżka, ktoś widzi słonia w aucie. Ktoś już, już sobie wszystko odpuszcza, by chwilę potem kurczowo chwycić się tego, co mu zostało – nawet jeśli zostało mu bardzo niewiele. I wszystkie te sceny mocno zapadają w pamięć.
Miniserial HBO przyciąga doskonałym scenariuszem, wspaniałymi kreacjami aktorskimi i wielkimi emocjami ukrytymi w prostej pozornie historii – ale też pięknymi zdjęciami, charakterystyczną ścieżką dźwiękową (zwróćcie uwagę na postać lokalnej piosenkarki, granej przez Marthę Wainwright) czy na pozór idyllicznym, małomiasteczkowym klimatem. Działa tu absolutnie wszystko, każdy, najmniejszy nawet element. Jedyna wada "Olive Kitteridge" jest taka, że ma tylko cztery odcinki, które obejrzałam w zaledwie jeden wieczór, w towarzystwie równie zachwyconego kolegi Madejskiego.
Jeśli jeszcze nie widzieliście "Olive Kitteridge", w HBO GO znajdziecie pierwszy odcinek dostępny za darmo. Linki do niego znajdują się w tym tekście.