Pazurkiem po ekranie #53: Podróż na Wyspy
Marta Wawrzyn
3 grudnia 2014, 19:48
Ponieważ w tym tygodniu nie było moich ulubionych produkcji, miałam czas wybrać się z serialową wizytą na Wyspy i zerknąć na szpiegowskie "The Game". Zachwyciłam się też najnowszym odcinkiem "The Missing" – chyba najlepszym z dotychczasowych (uwaga na duże spoilery!). A na doczepkę Grumpy Cat i #WORSTChristmasEver.
Ponieważ w tym tygodniu nie było moich ulubionych produkcji, miałam czas wybrać się z serialową wizytą na Wyspy i zerknąć na szpiegowskie "The Game". Zachwyciłam się też najnowszym odcinkiem "The Missing" – chyba najlepszym z dotychczasowych (uwaga na duże spoilery!). A na doczepkę Grumpy Cat i #WORSTChristmasEver.
"The Missing" od początku do lekkich seriali nie należy, ale w tym tygodniu zapuściło się w jeszcze bardziej mroczne zaułki niż dotychczas. I do tego znacząco przyspieszyło – najnowszy odcinek obfitował w wydarzenia i odpowiedzi na pytania dotyczące obu linii czasowych, które zgrały się ze sobą za pomocą jednej starej koszuli.
W niedzielnych hitach tygodnia zastanawiałam się, jak to możliwe, że Tony Hughes nie znajduje się za kratkami, choć popełnił morderstwo. Odpowiedź już dostaliśmy, i to taką porządną, wyczerpującą, a do tego jak najbardziej realistyczną. Nie dziwi mnie też, że det. Baptiste (Tchéky Karyo) przed laty był pierwszym, który by Tony'ego aresztował, a dziś tylko pyta: "Co by przyszło z wysłania cię do więzienia?". "The Missing" wypakowane jest skomplikowanymi psychologicznie postaciami – w tym tygodniu w szczególności wyróżniła się Frances O'Connor w roli Emily – i stary Baptiste niewątpliwie zalicza się do grona tych najbardziej frapujących.
Przy okazji na naszych oczach praktycznie rozleciało się małżeństwo Tony'ego i Emily w 2006 roku, a i w 2014 roku pomiędzy Emily i Markiem zaczyna się robić chłodno. "The Missing" genialnie pokazuje rozterki i dramaty ludzi zupełnie zwyczajnych, którzy zmuszeni są podejmować najtrudniejsze decyzje swojego życia. Bohaterów często ponoszą emocje, ale przecież nie ma wrażenia, że ktoś zwariował. Cokolwiek by się nie działo, stanowi logiczne następstwo innych wydarzeń. A przede wszystkim wszystkie zachowania wydają się wiarygodne psychologicznie, a emocje prawdziwe.
I jak tu nie uwielbiać brytyjskich seriali?
Korzystając z tego, że w tym tygodniu przerwę mają i "Homeland", i "The Affair", i inne produkcje, którym zazwyczaj poświęcam tutaj sporo miejsca, postanowiłam pogrzebać trochę głębiej w najnowszych brytyjskich serialach. Czasu wystarczyło akurat na trzy odcinki "The Game", serialu BBC o szpiegach z czasów zimnej wojny. I jest to kolejny tytuł potwierdzający regułę, że brytyjskie seriale, nawet jeśli są "tylko" dobre, nie genialne, ogląda się ze znacznie większą przyjemnością niż typową amerykańską sieczkę z telewizji ogólnodostępnych.
"The Game" opowiada o szpiegach MI5 ze specjalnego komitetu utworzonego po to, by zająć się sprawdzeniem, co planują Sowieci pod kryptonimem Operation Glass. Sama intryga to nic specjalnie oryginalnego – ot, jedni agenci ganiają drugich agentów – ale dobrze patrzy się na serial, którego scenariusz tak po prostu "płynie", o nic się nie potykając. Zaś główni bohaterowie to grupka cudownych oryginałów – od szefa MI5 zwanego Tatusiem (Brian Cox), przez mieszkającego z mamą Bobby'ego (Paul Ritter) aż po małżeństwo Sarah (Victoria Hamilton) i Alana (Jonathan Aris), a także najważniejszego z nich wszystkich Joego, który czasem nosi zupełnie inne imiona (Tom Hughes). Pojawia się tu też kurator z "Misfits" w roli zupełnie normalnego detektywa.
Tym, co zachwyca najbardziej, jest strona wizualna przedsięwzięcia. Akcja serialu dzieje się w latach 70., wszyscy wyglądają stylowo i elegancko, palą i piją prawie tyle co Don Draper, oczywiście w pracy. W klimacie "The Game" można zakochać się z miejsca, bo to jak stary film szpiegowski. Bohaterowie ciągle mówią szyfrem, skradają się w ciemnościach i podkreślają, że to wszystko to tylko gra. A sam Joe to człowiek-zagadka, który równie dobrze może być jednym z najlepszych agentów Jej Królewskiej Mości, jak i zdrajcą. Stawiam na to pierwsze, ale przynajmniej do 3. odcinka rzucane są tropy, które mogą potwierdzać różne teorie.
A brytyjską wariację na temat "Ojca Mateusza" widzieliście?
Ja jeszcze nie zdążyłam. Ale "Grantchester", czyli umiejscowiony w latach 50. serial kryminalny o księdzu, który w czasie wolnym zajmuje się rozwiązywaniem morderstw, znajduje się na mojej liście tytułów do nadrobienia jeszcze w tym roku. Ksiądz jeździ na rowerze, bo widać już wtedy była taka moda, a trailer wygląda cudownie brytyjsko. Przyznaję, mam dziwną słabość do świata, w którym wypowiedziane mocnym głosem "you stupid man!" to jedna z największych obelg, jakie mogą spotkać człowieka. A i brytyjski serial zbudowany według reguły "co tydzień nowa sprawa kryminalna" to dla mnie tysiąc razy lepsza rzecz niż amerykański procedural.
Tymczasem Lifetime pokazał #WORSTChristmasEver"…
…czyli nieszczęsny świąteczny film z Grumpy Catem, znaczy Aubrey Plazą, w roli głównej. Obejrzałam – czy raczej przesłuchałam, bo patrzenie nie było potrzebne, fabularnie to po prostu dziesięć razy głupszy "Kevin sam w domu" – i cóż, nie ulega wątpliwości, że było to złe. Ale ponieważ zdawało sobie sprawę z tego, że jest złe, i do tego powtórzyła to kilkadziesiąt razy Aubrey Plaza, jakoś dało się te niecałe 1,5 godziny przetrzymać.
Jeśli kochacie Aubrey tak jak ja, prawdopodobnie też jakoś to zniesiecie. Ona po prostu brzmi, jakby się świetnie bawiła, znudzonym głosem wypowiadając kocie kwestie. Jest też w filmie kocur, ten sławny, i wygląda oczyma. Możliwe, że wolałabym zamiast niego Aubrey z uszkami, ale jak się nie ma, co się lubi…
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.