"The Walking Dead" (5×08): Śmiertelny brak logiki
Nikodem Pankowiak
3 grudnia 2014, 21:44
Pierwsza połowa 5. sezonu "The Walking Dead" już za nami. Było raz lepiej, raz gorzej, a w ostatecznym rozrachunku wyszło średnio. I przymiotnik "średni" najlepiej pasuje też do opisu jesiennego finału. Spoilery.
Pierwsza połowa 5. sezonu "The Walking Dead" już za nami. Było raz lepiej, raz gorzej, a w ostatecznym rozrachunku wyszło średnio. I przymiotnik "średni" najlepiej pasuje też do opisu jesiennego finału. Spoilery.
Na początku tej serii mogliśmy mieć nadzieję, że tym razem będzie naprawdę świetnie. Później twórcy znów zaczęli skupiać się na pojedynczych historiach, co było największą bolączką "The Walking Dead" w drugiej połowie 4. sezonu. W (pół)finale znów wszyscy się spotkali i oby to już był definitywny koniec rozdzielania grupy. Szkoda tylko, że sam odcinek może zostawić widzów ze sporym uczuciem niedosytu. Nie dość, że zafundowano nam bezsensowną śmierć, to na dodatek przekreślała ona zupełnie sens tego, co działo się w kilku ostatnich odcinkach.
No ale po kolei… W Atlancie nasi bohaterowie przygotowują się do odbicia Beth i Carol. Sasha, która została powalona w totalnie głupi sposób, doszła już do siebie. Jak się okazało, jej idiotyczne zachowanie nie miało żadnych konsekwencji dla grupy – Rick dogonił uciekiniera, potrącił samochodem, a na koniec dobił strzałem w głowę. I na co nam było to całe zamieszanie?
W tym samym czasie w kościele ojciec Gabriel ucieka, ale tylko na chwilę. Facet po prostu wybrał się na krótki spacer do szkoły. Po co? Bo "musiał wiedzieć". Oczywiście taka durnota nie mogła się skończyć niczym innym, jak sprowadzeniem kolejnego niebezpieczeństwa na bohaterów. Za Gabrielem do kościoła podąża horda zombie, która przejmuje cały budynek. Gdy już wygląda na to, że miecz Michonne to za mało i bohaterom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, do akcji wkracza Abraham i reszta jego grupy. Takie akcje powoli stają się esencją "The Walking Dead": jak zwykle znikąd, jak zwykle w ostatniej chwili, jak zwykle skutecznie. Maggie dowiaduje się od Michonne, że jej siostra wciąż żyje, ale gdy następnym raz ją zobaczy, ta będzie już martwa.
No właśnie, śmierć Beth to dla mnie największe nieporozumienie tego odcinka i chyba tej części sezonu. Nigdy nie przepadałem za tą postacią, od początku wydawała mi się zupełnie niepotrzebna i "hodowana" tylko po to, aby z czasem zginąć, ale twórcy zabili ją w kompletnie bezsensowny sposób. Gdy już pojawiała się nadzieja, że ta bohaterka może ciekawie się rozwinąć, doszło do czegoś zupełnie niewytłumaczalnego. Po cholerę użyła ona tych nożyczek? A jeśli już koniecznie chciała zabić Dawn, musiała robić to tak nieudolnie? Przecież to wszystko zupełnie nie ma sensu.
Grająca Beth Emily Kinney przyznała (z wyczuwalną nutką rozżalenia), że nikt z twórców nie wyjaśnił jej, dlaczego grana przez nią postać została uśmiercona. Trudno im się dziwić, trzeba byłoby się naprawdę napocić, aby znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie takiego posunięcia. Przez ten ruch "The Walking Dead" odchodzi na zimową przerwę w niesławie. Chyba każdy z widzów zadał sobie po śmierci Beth pytanie, po co był nam odcinek skupiający się tylko na niej? Po co ta cała akcja ratunkowa? Ktoś ma jakieś propozycje?
Na całe szczęście uczucie niesmaku zmyła nieco ostatnia scena, ta po napisach. Morgan zbliża się do bohaterów, być może spotka ich jeszcze przed końcem tego sezonu. Pytanie tylko, co wydarzy się, gdy już się spotkają? Bo coś wydarzy się na pewno…