12 kobiet, które rządziły telewizją w 2014 roku
Marta Wawrzyn
9 grudnia 2014, 20:23
W masowej świadomości to Frank Underwood stał się najbardziej brutalną twarzą polityki. Nawet jeśli nie znamy serialu – jak wielu polskich dziennikarzy politycznych, którzy ciągle o nim piszą – wiemy, że Underwood to skuteczny polityk, genialny gracz i bezwzględny człowiek, który nie cofnie się nawet przed morderstwem, jeśli tylko pomoże mu to osiągnąć ostateczny cel, jakim jest władza. Małżonka Franka, Claire, wydaje się stać z boku.
A przecież to kobieta równie diaboliczna co jej mąż! Zawsze opanowana, chłodna, wyrachowana, emanująca siłą i elegancją. W środku skrywa mnóstwo emocji, tajemnic, porzuconych marzeń, ale nawet jeśli miewa wątpliwości co do obranej drogi, w końcu z powrotem pojawia się u boku męża i wspiera go, wybaczając mu wszystko, wszyściuteńko. On jej zresztą też – to niezwykłe małżeństwo, które opiera się na wzajemnym zrozumieniu, zaufaniu i wspólnym dążeniu do tego ostatecznego celu, postawionego sobie jeszcze w młodości.
W 2. sezonie mieliśmy jeden genialny odcinek, który pokazał, jak skomplikowaną, wielowarstwową i niesamowicie inteligentną osobą jest Claire – ten z wywiadem. Żona Franka Underwooda wygrała w momencie kiedy już wydawało się, że nie da się z tego wyjść obronną ręką, i stała się jeszcze silniejsza i jeszcze bardziej przerażająca niż do tej pory. Krew na rękach na zdjęciu powyżej to nie przypadek. A przecież przed nami jeszcze 3. sezon…
Molly Solverson (Allison Tolman) – "Fargo"
Pierwszy sezon "Fargo" to genialny jak zawsze Billy Bob Thornton, jeszcze bardziej genialny niż zwykle Martin Freeman i do kompletu zupełnie nieznana wcześniej aktorka, Allison Tolman, która miała szalenie trudne zadanie, bo przecież "jej" rolę grała w filmowym "Fargo" Frances McDormand. Przyznaję, nie spodziewałam się po tej kreacji zupełnie niczego, ale pewnie nie tylko dlatego z każdym odcinkiem byłam coraz bardziej i bardziej zachwycona.
Allison Tolman udało się stworzyć postać tyleż wyrazistą, co zupełnie zwyczajną. Molly na pierwszy rzut oka nie wyróżnia z tłumu nic – jest zupełnie zwyczajną policjantką z prowincji. Dopiero kiedy zabiera się za rozwiązywanie zagadki okolicznych zbrodni, dostrzegamy, jaki ma błyskotliwy umysł i jaka drzemie w niej nieustępliwość. Jej siła, spokój, odwaga i zwykła, ludzka przyzwoitość – Molly przecież nikogo za nic nie potępia, ona tylko przygląda się ludziom, rozszyfrowuje grzeszników i robi swoje, czyli wsadza winnych za kratki – sprawiły, że pod koniec była chyba jedyną postacią, której życzyłam happy endu.
Choć "Fargo" miało mnóstwo świetnych momentów, w których nie brakowało krwi, pysznego czarnego humoru czy biblijnych metafor, wciąż tkwi w mojej pamięci ta ostatnia ciepła, rodzinna scena. Jeśli oglądaliście, wiecie czemu.
Olive Kitteridge (Frances McDormand) – "Olive Kitteridge"
Znana z filmowego "Fargo" Frances McDormand w tym roku zagrała główną rolę w miniserialu HBO. I co to była za rola! Olive Kitteridge to starsza pani, mieszkająca w małym miasteczku w Maine, która żyje zupełnie zwyczajnym życiem wśród zupełnie zwyczajnych ludzi. Kiedy ją poznajemy, uczy w szkole matematyki i uchodzi za surową, zasadniczą kobietę, taką, której po prostu musisz się bać, jeśli masz pstro w głowie.
Pani Kitteridge to świetna obserwatorka, która potrafi być dla ludzi cholernie złośliwa. Jej sarkastyczne uwagi bawią, kiedy ogląda się je na ekranie, ale za nic w świecie nie chcielibyśmy mieć takiej matki czy ciotki. Prawdopodobnie kiedyś uznalibyśmy, dokładnie tak jak syn Olive, że zniszczyła nam życie. A przecież wyraźnie widać, że ta kobieta nie chce nikomu zrobić krzywdy. Owszem, jest to bólu pragmatyczna i potrafi porządnie dołożyć złośliwą uwagą, ale gdzieś tam głęboko, bardzo głęboko skrywa wielkie serce. Jeśli tylko uważa, że to słuszne, zrobi, co się da, aby pomóc drugiemu człowiekowi. I nie ma zwyczaju unieszczęśliwiać innych dla własnego kaprysu.
Olive Kitteridge to bohaterka intrygująca z wielu powodów – ot, choćby dlatego, że telewizja nie jest pełna złośliwych starszych pań. W serialach, zwłaszcza amerykańskich, wciąż rządzą ludzie piękni i młodzi. A do tego to herod-baba, kobieta emanująca niezwykłą siłą i jednocześnie… depresyjna. Olive w pierwszej scenie – która jest futurospekcją – przygotowuje się do popełnienia samobójstwa. Potem dowiadujemy się, że to nie chwilowy kaprys, ona przez całe życie po cichu zmagała się z depresją.
Jeśli macie wolne cztery godziny, obejrzyjcie miniserial HBO, choćby dla samej Olive.
Stella Gibson (Gillian Anderson) – "The Fall"
Jedną z najlepiej napisanych bohaterek kobiecych ostatnich lat gra Gillian Anderson w "The Fall". Detektyw Stella Gibson przy policjantkach z amerykańskich procedurali to niemal istota z innej planety. Chłodna blondynka w średnim wieku, niezwykle przenikliwa, wszechstronnie wykształcona, pragmatyczna do bólu. Potrafi działać i myśleć jak facet, a z drugiej strony emanuje kobiecością, jest pełna empatii i wyznaje zdroworozsądkowy feminizm. Precyzja, z jaką analizuje umysł psychopaty, zachwyca i przeraża jednocześnie.
Trudno ją rozgryźć, trudno się do niej zbliżyć, łatwo się w niej bez pamięci zakochać, bo tak pięknych, zmysłowych i eleganckich kobiet nie ma wiele ani w policji, ani w telewizji. Jeśli tylko chce, potrafi jednym gestem "wykastrować" faceta, jeśli ma ochotę na przygodny seks, to też nie problem. Doskonale zdaje sobie sprawę z piorunującego wrażenia, jakie robi na płci przeciwnej, i umie to wykorzystać.
Prawdopodobnie Stella zawsze pozostanie dla nas w dużej mierze zagadką, postacią poskładaną z szeregu zachowań, które sprawiają, że rozumiemy całkiem sporo, ale tak naprawdę jej nie znamy. I o to właśnie chodzi.
Jane Gloriana Villanueva (Gina Rodriguez) – "Jane the Virgin"
Przed sezonem nawet przez moment nie przeszło mi przez myśl, że będę oglądać "Jane the Virgin" – czyli amerykańską wersję tej samej telenoweli, na bazie której powstała polska "Majka". A tu proszę, nie tylko oglądam, ale i co tydzień się zachwycam.
Jane Gloriana Villanueva, dwudziestokilkuletnia dziewica, która na skutek lekarskiej pomyłki zaszła w ciążę, to najmilsza, najsympatyczniejsza, najbardziej kochana dziewczyna na świecie. Mimo że jej życie w jednej chwili zamieniło się w telenowelę, z uśmiechem idzie przed siebie, jednego dnia uwielbiając Michaela, a zaraz potem Rafaela. I wszystko to wydaje się fajne i świeże, choć przecież to w gruncie rzeczy nic nowego.
To, że jej absurdalne perypetie do nas trafiają, jest niewątpliwie zasługą kompletnie odjechanego scenariusza, ale i nieznanej do tej pory aktorki Giny Rodriguez, która uczyniła ciężarną dziewicę postacią z krwi i kości. Jane ma w sobie tyle rozsądku, tyle ciepła, tyle niewymuszonego wdzięku, że nie da się jej nie polubić od pierwszej chwili. A ponieważ otaczają ją same świetnie napisane postacie, których perypetie opowiada ze swadą najlepszy narrator od czasu "Pushing Daisies", co tydzień czekam z niecierpliwością na nowy odcinek. "Jane the Virgin" to niewątpliwie jeden z najlepszych debiutów tego roku.
Alicia Florrick (Julianna Margulies) – "Żona idealna"
Kiedy dorosnę, chcę być taka Alicia – dojrzała, mądra i pragmatyczna. Noo, urodą Julianny Margulies też z pewnością bym nie pogardziła. Ten rok był dla jej bohaterki wyjątkowy, czy też wyjątkowo trudny, bo najpierw założyła własną firmę, która musiała walczyć o przetrwanie, potem straciła na zawsze faceta, który wydawał się miłością jej życia, a w końcu zaangażowała się w kampanię polityczną – już własną, a nie męża. Jej siła jest dla mnie czymś niepojętym, dokładnie tak jak to, z jaką subtelnością Julianna Margulies pokazuje wszystkie stany emocjonalne Alicii.
Wciąż zdarza mi się przypominać Alicię z odcinka "The Last Call" – tego, który dał Juliannie nagrodę Emmy – najpierw spokojną, silną i opanowaną, potem kompletnie załamaną, a w końcu wykrzykującą Peterowi w twarz, że kiedy ona zdradzała, to to miało znaczenie. Tak obnażonej emocjonalnie jeszcze jej nie widzieliśmy. Ale potem wydarzyło się bardzo wiele i zobaczyliśmy kolejne twarze głównej bohaterki "Żony idealnej", włącznie z cyniczną polityk, gotową wykorzystać śmierć najbliższego człowieka, aby zyskać parę punktów podczas kampanii. I tamta załamana kobieta odeszła w niepamięć.
"Żona idealna" to niezwykły serial, właśnie dlatego, że niemal wszyscy jego bohaterowie są niejednoznaczni i niemal wszystkim zdarza się podejmować decyzje całkowicie sprzeczne z podstawowymi zasadami moralnymi. Alicia niewątpliwie też taka bywa – i to jeszcze jeden powód, aby uwielbiać serial z dobrą żoną w tytule.
Claire Randall (Caitriona Balfe) – "Outlander"
Kolejne duże zaskoczenie roku – "Outlander", typowo babskie powieścidło o Angielce, która przeniosła się w czasie, by przeżywać przygody i uprawiać gorący seks z młodszym od siebie Szkotem, w wersji serialowej okazało się przepysznym, wciągającym guilty pleasure. I choć sama Claire potrafi irytować – zwłaszcza że ciągle do nas przemawia, czasem niepotrzebnie roztrząsając sytuacje i emocje, które i tak byśmy zrozumieli – z pewnością zalicza się do najciekawszych kobiecych bohaterek roku.
To kobieta odważna, niezależna, błyskotliwa, wygadana i szalenie ciekawa wszystkiego, zupełnie jak bohaterki powieści przygodowych, które czytałam w dzieciństwie. Ciągle gdzieś się kręci, ciągle znajduje coś, co wzbudza jej ciekawość, ciągle przeżywa jakieś emocje, przygląda się nieznanym rytuałom, miesza się w związki międzyludzkie, pomaga i przeszkadza na zmianę. I na dokładkę jeszcze namiętnie opatruje wszystkich dookoła.
A kiedy ląduje w łóżku z Jamiem, jest to prawdopodobnie najlepszy seks, jaki XVIII-wieczna Szkocja widziała. Nie da się na "Outlandera" patrzeć inaczej niż z przymrużeniem oka, a postaci Claire można się czepiać – w końcu mogłaby być jeszcze bardziej wyemancypowana, mniej stereotypowa i paplać też mogłaby mniej – ale braku wyrazistości zarzucić jej się nie da.
Selina Meyer (Julia Louis-Dreyfus) – "Veep"
W tym roku Leslie Knope urodziła trojaczki i zrobiła niesamowitą karierę, ale królową komedii i tak pozostaje Selina Meyer. To znaczy Julia Louis-Dreyfus, która zgarnęła za rolę pani wiceprezydent kolejne prestiżowe nagrody. Nie dziwię się, że jest nimi obsypywana – nie ma teraz na ekranie zabawniejszej postaci kobiecej i bardziej profesjonalnej polityk niż Selina. A te jej znudzone miny i ta gracja, z jaką wyrzuca z siebie wymyślne wiązanki, czasem składające się z samych F-ów, ach!
"Veep" rozśmiesza, bo jest szalenie cyniczny – momentami chyba nawet bardziej niż "House of Cards" – i pokazuje, w jakim chaosie poruszają się na co dzień politycy. To szkoła przetrwania, zawody, które wygrać może każdy, nawet kobieta, która na niczym się nie zna i na dobrą sprawę jest niczym więcej, jak chodzącą wpadką. Julia Louis-Dreyfus gra Selinę absolutnie genialnie i powinna dalej zgarniać za tę rolę wszystkie nagrody świata.
Alison Lockhart (Ruth Wilson) – "The Affair"
"The Affair" uważam za serial bardzo dobry, ale jednak nierówny, składający się z dwóch znacznie różniących się od siebie połówek. Kiedy swoją wersję zdarzeń opowiada Noah Solloway, zdarza mi się ziewać, a nawet miewać straszne myśli w rodzaju: "A gdyby tak troszkę przewinąć?". Kiedy wchodzi Alison, wszystko się zmienia i serial nagle staje się genialny. Nie jestem pewna, czemu tak się dzieje, ale Ruth Wilson kradnie każdą scenę.
Jest świetna zarówno jako pogrążona w bólu, kompletnie pogubiona dziewczyna – która widzi siebie na bardzo różne sposoby, ale prawie nigdy jako seksownego kociaka z marzeń Noah – jak i ta twarda kobieta o zimnym spojrzeniu, którą oglądamy na przesłuchaniach. Ruth Wilson z zupełnie zwyczajnej bohaterki, małomiasteczkowej kelnerki po przejściach, udało się stworzyć skomplikowaną, pełnokrwistą postać. Alison dostrzega dużo więcej niż Noah, roztrząsa szczegóły, których on zupełnie nie widzi, i wkłada w to wszystko całą siebie – dlatego to jej perspektywa jej ciekawsza. A do tego jest po prostu zjawiskowa, nawet jeśli sama zupełnie tego nie dostrzega.
Fiona Gallagher (Emmy Rossum) – "Shameless"
Najstarsza z rodzeństwa Gallagherów do tej pory była też tą najrozsądniejszą. Owszem, zdarzało jej się porządnie zaimprezować, upić się do nieprzytomności czy spróbować narkotyków, ale wszystkie jej szaleństwa miały swoje granice. Koniec końców zawsze i tak wstawała rano, żeby wyprawić dzieci do szkoły, potem szła do pracy, a jeśli trzeba było, to po pracy udawała się do kolejnej pracy. Nie wydawała się kandydatką na młodą przestępczynię, zwłaszcza kiedy znalazła sobie faceta z klasy średniej, a ten dał jej przyzwoitą pracę w biurze.
Wystarczyło jednak bardzo niewiele, żeby wszystko się posypało jak domek z kart i Fiona wylądowała na samym dnie, za kratkami, udowadniając sobie i reszcie świata, że popapranie to coś, co Gallagherowie po prostu mają w genach. Nie wiem, dlaczego Emmy Rossum nie dostała w tym roku nawet nominacji do nagrody swojego imienia, bo to, co wyprawiała, przeszło moje najśmielsze pojęcie. Wciąż widzę jej wstyd i przerażenie, kiedy Liama zabrali do szpitala, a ją do aresztu. I scenę na stacji benzynowej, i szalony bieg do domu, żeby zdążyć na 18-tą, i tę oczyszczającą rozmowę z Lipem.
Fiona jeszcze nigdy nie wydawała mi się tak prawdziwa, jak w tym sezonie.
Annalise Keating (Viola Davis) – "How to Get Away with Murder"
Jak już pewnie zauważyliście, nie jestem fanką Shondy Rhimes i nie podoba mi się to, co Shondaland robi z bohaterkami kobiecymi. One wszystkie są w gruncie rzeczy takie same – silne aż do przesady w pracy i kruche, przewrażliwione, a do tego nieznośnie płaczliwe w życiu prywatnym. Annalise Keating też taka jest – z jednej strony to kobieta-posąg, która miażdży studentów i przeciwników w sądzie, z drugiej, prawie w każdym odcinku zanosi się płaczem tak straszliwym, że aż karykaturalnym.
Ale zdaję sobie sprawę, że należę do mniejszości i w związku z tym powinnam zamilczeć. "How to Get Away with Murder" ma rewelacyjną oglądalność w USA i pewnie jeszcze przez lata będzie na antenie, bo amerykańskiej publiczności wyraźnie nie przeszkadzają rozchwiane emocjonalnie bohaterki. Serial stacji ABC potrafi wciągnąć i zaoferować wielkie emocje. Viola Davis co odcinek pokazuje, że potrafi zagrać absolutnie wszystko, a jej bohaterka niewątpliwie zalicza się do najbardziej wyrazistych kobiet, jakie teraz goszczą na ekranie. Stąd też nie mogło jej zabraknąć i w tym zestawieniu.
Carrie Mathison (Claire Danes) – "Homeland"
Kiedy Carrie Mathison próbowała utopić rude dziecko, dziwiłam się, co się porobiło z "Homeland". Kiedy uwodziła pakistańskiego studenta, byłam przekonana, że to początek mojego pożegnania z serialem. A potem nastąpiła cała seria świetnych odcinków, która trwa do teraz. Najpierw jeszcze raz przekonaliśmy, że nikt nie gra tak genialnie osób na skraju szaleństwa, jak Claire Danes, potem zobaczyliśmy Carrie w pracy. Tę twardą, nieustępliwą Carrie "I'm f***ing CIA" Mathison, za którą chyba już zdążyliśmy się stęsknić.
I znów dostaliśmy mnóstwo dowodów na to, że ta rozchwiana psychicznie blondynka nie bez powodu sprawuje wysoką funkcję w agencji wywiadu – ona po prostu świetnie zna się na swojej robocie. Potrafi szybko działać, niekonwencjonalnie myśleć i być twardsza niż wszyscy faceci razem wzięci. I choć znamy ją już cztery lata, wciąż pozostało sporo do odkrycia.
Bonus: cała ekipa "Orange Is the New Black"
Chciałam wybrać jedną bohaterkę "Orange Is the New Black" do rankingu, ale po prostu się nie dało. Bo niby kogo, Piper? OK, Piper w tym roku była świetna, dojrzała, zmądrzała, nauczyła się sztuki przetrwania, ale przecież nie jest wcale najciekawsza. Mieliśmy odcinki o Taystee, Lornie, Poussey, Rosie, siostrze Ingalls, mieliśmy wreszcie mocny czarny charakter w postaci Vee. Jedna była lepsza od drugiej – nie da się dokonać wyboru!
Na szczęście nikt mi wyboru dokonywać nie każe, to mój ranking, mogę mieć je wszystkie. W tym sezonie najbardziej chyba zadziwiła mnie śliczna Lorna, którą podejrzewałam o wszystko, tylko nie o to, co rzeczywiście zrobiła. Najbardziej poruszająca okazała się historia chorej na raka Rosy, a najbardziej przerażająca – relacja Vee i Taystee. Swoje zrobiła też zakonnica i zakochana w młodej Niemce z wielkimi piersiami Poussey, i Suzanne, która przecież kiedyś była małą dziewczynką…
"Orange Is the New Black" to najlepiej działający babski kolektyw – i zupełnie nie przeszkadza mi to, że serialowi faceci napisani są fatalnie, tak nieciekawie, jak kobiety w "Detektywie". Tak energetycznej kobiecej obsady i tak barwnych bohaterek nie ma chyba żaden inny serial. Czego chcieć więcej?