"Sons of Anarchy" (7×13): Pożegnanie Króla
Marcela Szych
11 grudnia 2014, 19:13
Po siedmiu sezonach rozstajemy się z Charming i zamieszkującymi je złymi chłopcami. Jeśli nie oglądaliście wtorkowego odcinka, nie zaglądajcie do recenzji, sporo SPOILERÓW.
Po siedmiu sezonach rozstajemy się z Charming i zamieszkującymi je złymi chłopcami. Jeśli nie oglądaliście wtorkowego odcinka, nie zaglądajcie do recenzji, sporo SPOILERÓW.
"Papa's Goods" było odcinkiem w rozmiarze XXL – 77 minut na zamknięcie historii motocyklowego gangu. Od samego początku wiadomo, dokąd zmierza Jax. Przy akompaniamencie jak zwykle dobrej i mocno rockowej muzyki zamienia pobrudzone krwią matki sneakersy na ciemne buty i pali zapiski swojego ojca. Odcina się od przeszłości i godzi z faktem, że nie ma szans na zmianę świata w ramach zakreślonych przez jego ukochany klub. To testament J.T. dawał Jaxowi nadzieję i złudne przekonanie, że można być dobrym i wolnym człowiekiem, będąc zarazem wyjętym spod prawa członkiem Sons of Anarchy. Jednak Jax musiał zabić swoją matkę, szefową, królową, sterniczkę, która do ostatniego momentu wytyczała kierunek działań Synów i właśnie to ostatecznie go przygniotło.
Dlatego też Jax od pierwszej minuty ewidentnie się żegna. Symbolicznie z Opiem i Tarą, dosłownie z Nero, wszystkimi członkami klubu i tymi bliskimi, którzy jeszcze mu pozostali. Porządkuje, oddaje wszystko Wendy, na ile może, zabezpiecza przyszłość swoich dzieci. Jax w końcu bije się w pierś, wypluwa sumienie, na głos wypowiadając to, co wie od dawna, że to wszystko, co robi, powinien był zrobić, zanim zginęła Tara, jego moralny kompas. Jackie Boy sprząta, namaszcza nowego prezesa, podaje gliniarzom rozwiązanie śmierci swojej żony, robi czystki w przestępczym świecie Charming. Kiedy już wszyscy wszystko wiedzą, brutalni przestępcy nie żyją, a wątki są pozamykane, Jax robi ukłon w stronę swojego ojca i w końcu odjeżdża w stronę zachodzącego słońca. A właściwie nadjeżdżającej ciężarówki.
Tyle fabuły, która szczerze mnie umęczyła. Te 77 minut niemiłosiernie się ciągnęło i mimo że od tygodnia nerwowo czekałam na nieuchronne, to teraz wynudziłam się jak mops. Zbyt wiele było pożegnań i zbyt wiele wyznań miłosnych (powiedzcie, czy jest ktoś, komu Jax nie powiedział, że kocha?). Jak dobrze, że jest tak słodko przystojny i że choć przez chwilę przyszło nam po raz ostatni podziwiać jego tatuaże i umięśniony brzuch.
Żeby nie było, poza tym brzuchem sporo rzeczy mi się spodobało. Z tymi "złymi chłopcami", którzy mieli przegrać, Jackson rozprawił się zimno, twardo i dynamicznie. Końcowy cytat może był przerysowanym akcentem, ale jednak u Suttera było podobnie jak u Szekspira – wszyscy zginęli. Pościg za Irlandczykiem był szybki, a cover Presleya był świetnym akompaniamentem. No i mający lalkową fobię, zniesmaczony Tig, pośród małych, plastikowych ciałek mnie nie zawiódł. Członkowie SAMCRO zagłosowali za spotkaniem się Jaxa z Panem Kosiarzem i ta scena była rzeczywiście poruszająca.
Poza tym, kicz i bezsens. Jax wyznający prawdę o śmierci Tary zachowywał się jak na kozetce u psychoterapeuty. Uspokoił sumienie, zostawiając dzieci narkomance, której zaledwie kilka sezonów wcześniej groził śmiercią. Irlandczyk wpadł w pułapkę jak pierwszy lepszy świeżak. Ręka w górę, kto pomyślał, że Chibs pociągnie za spust celując w głowę Jackie Boya. Zamiast tego, postrzelił Happy'ego, czy to serio ma dać Synom z Charming jakiekolwiek alibi? I jeszcze bezdomna (czy też jej duch) wieszcząca koniec – "it's time".
I wreszcie najgorsza scena, ta finałowa, Jackson Jezus SAMCRO Teller. Ucieka przed policją, ale jakoś superwolno, bardziej wygląda na eskortowanego. Nie ma kasku, ale włos ledwie rozwiany. Żadnych łez w oczach czy much na zębach, jak gdyby jechał najwyżej 20 km/h. Zadowolony, uśmiechnięty, odprowadzany ku śmierci przez policyjny konwój. I na koniec, symbolicznie – rozdziobią nas kruki i wrony, och. Jeśli symbolika miała takie znaczenie, to czemu nie odrealniono tej sceny na tyle, by przy jej oglądaniu nie cierpły zęby?
Pewnie liczyłam na zbyt wiele, a to dlatego, że od początku uwielbiałam "Sons of Anarchy" i byłam lojalną fanką nawet wtedy, kiedy działy się tam rzeczy niedorzeczne. Urzekło mnie braterstwo, poszukiwanie sensu i ci naprawdę niegrzeczni chłopcy. O tym, że bez pamięci kocham się w Jaxie, nie muszę wspominać. Cieszę się, że to już koniec, bo jestem przekonana, że nie sposób bezkarnie zmieścić więcej przestępstw w tak niewielkim miasteczku. Mam nadzieję, że Jaxowi uda się obronić swoich synów i że Abel szybko przestanie się bawić pierścieniem od demonicznej babci.
Żałuję że Gemma Teller nie dożyła tego momentu, w którym ginie jej książę, ukochany syn. Byłoby to dla niej najwyższą z kar. Dobrze, że Syn Anarchii w końcu się poddał i że odszedł z przytupem, na własnych warunkach. Niepoprawny marzyciel, nie miał innego wyjścia niż zginąć na drodze, do której przynależał. I tak z księcia stał się królem.
A co wy sądzicie o finale?