10 najlepszych seriali 2014 roku wg Marty Wawrzyn
Marta Wawrzyn
26 grudnia 2014, 12:40
To był ciekawy rok serialowy, pełen znakomitych nowości. I to właśnie one zdominowały moją dziesiątkę najlepszych seriali 2014, która oficjalnie rozpoczyna sezon podsumowań na Serialowej.
To był ciekawy rok serialowy, pełen znakomitych nowości. I to właśnie one zdominowały moją dziesiątkę najlepszych seriali 2014, która oficjalnie rozpoczyna sezon podsumowań na Serialowej.
Jak już pisałam, to był niesamowicie wręcz dobry rok serialowy, w którym nie zawiodły przede wszystkim nowe produkcje. W moim top10 – znów bardzo różnym od poprzedniego – seriale, które zadebiutowały w tym roku, zajęły aż sześć pozycji, co jest absolutnym rekordem.
A przecież spokojnie mogłoby ich być więcej. Mogłam umieścić na liście cudowną, świeżą, uroczą i przezabawną "Jane the Virgin" albo utrzymany w klimacie sundance'owych filmów "Transparent". Mogłam dać do bólu realistyczną i pełną mocnego humoru "Dolinę Krzemową", stylowy "Manhattan", przyjemnie zwyczajne "Spojrzenia" albo zaskakująco wciągającego i doskonale zrealizowanego "Outlandera". Mogłam wreszcie zrobić wyjątek dla programu satyrycznego Johna Olivera, który co prawda serialem nie jest, ale przecież zasłużenie narobił w tym roku szumu. A i to przecież nie jest kompletna lista, bo mieliśmy jeszcze "The Honourable Woman", "Happy Valley", "You're the Worst" czy – co za ciężki grzech! – wciąż przeze mnie nieobejrzane "Broad City", "Review" i "Gomorrę".
Z seriali powracających na liście brakuje przede wszystkim "Rectify", "House of Cards", "Louiego", "Sherlocka" (tak, "Sherlocka"!), "Shameless", "Veepa", "Utopii", a także "Homeland", które miało okropną pierwszą połowę sezonu i fantastyczną drugą połowę. Sorry, w dzisiejszych czasach dobre pół sezonu zwyczajnie już nie wystarczy. Zabrakło też "The Fall", które oglądało mi się doskonale, ale kiedy przyszło do wybierania najlepszej dziesiątki, ciągle uparcie lądowało poza nią. Nieobecność tych tytułów to tylko kolejny dowód na to, że jest świetnie. Jest z czego wybierać, jest w czym przebierać, jest na co kręcić nosem.
Ta dziesiątka, którą możecie poniżej przeczytać, to w zasadzie nie są najlepsze seriale 2014 roku. To pewnie nie są nawet moje ulubione seriale. To są seriale, o których dziś, 26 grudnia, mogę powiedzieć, że zostawiły we mnie jakiś ślad. Tylko tyle i aż tyle.
10. "Gra o tron". "Gra o tron" w tym roku debiutuje w moim top10. To nie jest tak, że wcześniej superprodukcji HBO nie ceniłam, ale zawsze jednak traktowałam ją jako czystą rozrywkę. Na dodatek jedne wątki uwielbiam od początku, inne śmiertelnie mnie nudzą, nic na to nie poradzę. 4. sezon pobił jednak na głowę poprzednie, bo miał dla mnie coś, czego tamte nie miały – wielkie emocje. Stawki w tytułowej grze stały się jeszcze wyższe, kilka kluczowych wątków znalazło mocny koniec albo przynajmniej okazało się dokądś zmierzać. Wymiatał Tyrion, wymiatali Littlefinger z Sansą, wymiatał wreszcie mój absolutny ulubieniec, człowiek honoru, mistrz sztuki kochania i doskonały krasomówca, Oberyn Martell. Jeszcze nigdy nie oglądało mi się tak dobrze "Gry o tron".
9. "The Knick". Mocny obraz Nowego Jorku przełomu XIX i XX wieku jako piekła, w którym imigranci każdego dnia muszą walczyć o przeżycie, i jeszcze mocniejszy obraz ówczesnej chirurgii jako jednego wielkiego eksperymentu na ludziach, przeprowadzanego przez wyelegantowanych rzeźników, pracujących non stop dzięki kokainie. Niesamowita, elektroniczna muzyka Cliffa Martineza, która zaskakująco dobrze pasowała do tego, co widzieliśmy na ekranie. Interesująca, pomysłowa praca kamery, za którą przez wszystkie odcinki stał Steven Soderbergh. Gdyby do tego wszystkiego doszedł jeszcze lepszy scenariusz – mniej zakazanych romansów, więcej… hm, czegokolwiek, czego jeszcze nie widziałam – "The Knick" pewnie byłby na tej liście wyżej. Ale oczywiście nie mogło go tu zabraknąć, bo to jest jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałam w tym roku.
8. "Mad Men". W mojej dziesiątce "Mad Men", jeden z seriali, które kocham miłością bezwarunkową, z roku na rok spada coraz niżej. W tym roku nawet nie chodzi o to, że sezon był słaby. Pierwszą połowę "siódemki" oglądało mi się nieźle, lepiej niż "szóstkę", bo oto samiec alfa Don Draper znalazł się na totalnym dnie i zmuszony był walczyć o przetrwanie, a Jon Hamm wyśmienicie to zagrał. "Mad Men" toczy się swoim torem, nie tracąc po drodze nic ze swojego klimatu, ze swojej depresyjności i literackości. Nawet jeśli fabularnie przy tegorocznych nowościach wypada jak średnio interesujący, sentymentalny staruszek, to wciąż każdy odcinek oglądam po dwa razy i rozgryzam z taką samą przyjemnością co kiedyś. Tu się nic nie zmieniło. Ale oczywiście w finałowych odcinkach, które zobaczymy wiosną, liczę na więcej.
7. "The Affair". Obecność "The Affair" w zestawieniu najlepszych z najlepszych za chwilę pewnie zostanie zakwestionowana i cóż, rozumiem Was, sama nawet przedwczoraj o tym pisałam. Ale mimo że pewne niedoskonałości produkcji Showtime'a dostrzegam, i tak urzekła mnie ta kameralna historia, w której ważniejsze od tego, co się wydarzyło, jest to, w jaki sposób postrzegamy to, co się wydarzyło. Różnice w widzeniu świata przez dwójkę kochanków są wręcz nieprawdopodobne, a ponieważ do tego doszedł przemyślany scenariusz ze zbrodnią w tle, mocne portrety psychologiczne bohaterów i znakomite kreacje aktorskie, to zdecydowanie jeden z moich ulubionych seriali tego roku.
6. "Orange Is the New Black". Pierwszy sezon "OITNB" był świetny, drugi jeszcze świetniejszy, bo bardziej mroczny, zaglądający głębiej pod powierzchnię i wypełniony jeszcze mocniejszymi historiami bohaterek. Skąd więc spadek na liście? Cóż, to najlepszy dowód na to, że w czołówce jest tłoczniej niż rok temu. Dziewczyn z Litchfield nikomu nie trzeba przedstawiać – tak jak Frank Underwood rządzi w środowisku komentatorów politycznych, tak one królują na Tumblerze i Facebooku. W 2. sezonie wyraźnie widać, że to powodzenie uskrzydliło scenarzystki, które jeszcze sprawniej żonglują wątkami poszczególnych postaci i pomysłowo łączą ze sobą ich losy. Dialogi są jeszcze ostrzejsze, emocje jeszcze bardziej szalone, a ostatnia scena sprawia, że rok czekania na kolejny sezon wydaje się po prostu torturą.
5. "Olive Kitteridge". Życie i cała reszta w prostym, ciepłym wydaniu. Jest tu miłość, jest samotność, jest depresja, śmierć, przemijanie, codzienne smutki i radości, liczne stany neurotyczne dopadające bohaterów; jest trochę tragedii i trochę komedii. A wszystko to pokazane z perspektywy na pozór chłodnej i surowej nauczycielki matematyki z małego miasteczka, Olive Kitteridge, którą gra wspaniała Frances McDormand. Ten serial to zaledwie cztery odcinki, które można obejrzeć w jeden wieczór. Warto choćby z powodu samej Olive, która jest jedną z najbardziej skomplikowanych postaci kobiecych, jakie w tym roku widzieliśmy na małym ekranie. Warto też dlatego, że dwie najważniejsze role męskie grają Richard Jenkins i Bill Murray.
4. "Żona idealna". O "Żonie idealnej" powiedzieliśmy już na Serialowej chyba wszystko. Że wciągający dramat prawniczy, że pyszny serial polityczny, że świetnie napisani bohaterowie, że emocje, twisty, silne kobiety, przystojni mężczyźni. Ten rok jednak był szczególny, z dwóch powodów. Wiosną "Żona idealna" złamała nam serca w sposób bardziej okrutny niż George R.R. Martin, a jesienią jakby nigdy nic wróciła do znakomitej formy, choć przecież serialowy świat został przewrócony do góry nogami. Nie zdziwi mnie, jeśli w styczniu to właśnie produkcja CBS dostanie Złoty Glob dla najlepszego serialu dramatycznego. Zdecydowanie byłaby to zasłużona nagroda.
3. "Fargo". Zbrodnia i kara w szalonym, krwawym i śnieżnym wydaniu. Mimo że telewizyjne "Fargo" od początku zachęcało fantastyczną obsadą, nikt chyba nie wierzył, iż uda się zrobić serial równie dobry co kultowy film Coenów. To po prostu wydawało się niemożliwe. A tu proszę – Noah Hawley genialnie podrobił Coenowski klimat i opowiedział w nim własną, doskonałą od początku do końca historię, równie pokręconą co ta pierwsza i zachowującą jej ton.
2. "The Missing". Bardzo duże zaskoczenie. Brytyjski serial, z którego istnienia tak naprawdę zdałam sobie sprawę dopiero po premierze, błyskawicznie mnie "kupił". Wszystko dlatego, że z jednej strony zaserwowano nam prostą, kameralną historię rodziców, którzy, tak jak państwo McCann, stracili podczas wakacji swoje dziecko, a z drugiej – dorzucono do tego wciągający thriller. A wszystko to na początku na dwóch, a potem trzech płaszczyznach czasowych. "The Missing" to doskonale napisany scenariusz, znakomite kreacje aktorskie i prawdziwe emocje, pokazane w skromny, brytyjski sposób. To też kontrowersyjny finał, który podzielił Brytyjczyków i który sprawił, że u mnie cały serial poszedł na tej liście mocno w górę. Warto obejrzeć, po wielokroć warto.
1. "Detektyw". Wiem, wiem, fatalny wybór, niegodny Serialowej. Ale nic na to, moi drodzy, nie poradzę. Widziałam w tym roku ponad setkę seriali i w żadnym nie zakochałam się tak bezgranicznie jak w "Detektywie", którego odcinki oglądałam wiosną po dwa, trzy razy, a ostatnio jeszcze zrobiłam sobie maraton, żeby sprawdzić, czy miłość przetrwała. I nie dość że przetrwała, to jeszcze znalazłam więcej powodów do zachwytu!
Tego prawdopodobnie nie da się do końca racjonalnie wyjaśnić – widzę po prostu coś szczególnie pociągającego w tym połączeniu nierozwiązanej sprawy kryminalnej sprzed lat, parnego klimatu Luizjany, nihilistycznych przemów jednego z detektywów i redneckowskich zapędów drugiego. Widzę jakąś prawdę o nas wszystkich w stwierdzeniu, że czas jest płaskim kołem, a my aż do śmierci kręcimy się, powtarzając wciąż te same czynności i te same błędy. Zachwyca mnie literackość "Detektywa", sposób, w jaki filozoficzne księgi przełożono na zrozumiały dla wszystkich język popkultury, teatralność przemów Cohle'a, ukryte tu i ówdzie wskazówki dla widza, który przeczytał te same książki co twórca serialu, a także perfekcyjnie dobrane plenery, klimatyczna czołówka, genialne aktorstwo i dalekie od hollywoodzkiego zakończenie.
To serial od pierwszej do ostatniej minuty idealny. Ale to też serial nowej generacji – czyli nie taka typowa telewizyjna opowieść, służąca wyłącznie do oglądania, a znakomicie poprowadzona interaktywna gra z widzami. Co tydzień obsesyjnie przetrząsaliśmy internet w poszukiwaniu ukrytych znaczeń i tworzyliśmy własne teorie dotyczące morderstw w Luizjanie. Może za kilka lat to będzie normą, ale na razie takie produkcje to raczej wyjątek niż reguła.