Dramaty: 30 najlepszych odcinków 2014 roku
Redakcja
2 stycznia 2015, 19:03
"Detektyw" (1×03 – "The Locked Room")
Michał Kolanko: Rust Cohle zdobył pozycję w popkulturze głównie dzięki swoim nihilistycznym wywodom na temat człowieka i ludzkości jako takiej. I to właśnie jego uwagi na temat struktury rzeczywistości, wygłaszane przed dwoma całkowicie zdezorientowanymi detektywami (którzy nie rozumieją z nich nic a nic) sprawiły, że Rusta Cohle'a nigdy nie zapomnimy. "Time is a flat circle" stało się niemal wizytówką tego fenomenalnego serialu.
Chociaż oczywiście sprowadzanie go tylko do tych wykładów Cohle'a byłoby krzywdzące. "True Detective" to serial tak wielowątkowy i wielowymiarowy, jak te właśnie przemówienia o tym, czym jest współczesny świat i jak zachowuje się w nim człowiek.
Marta Wawrzyn: Ci, którzy z krytykowania "Detektywa" uczynili swoją misję, powtarzają mi, że jeśli lubię przemowy Cohle'a, to pewnikiem nic z nich nie rozumiem, bo przecież koleś opowiada banały. Może i faktycznie je opowiada, nie twierdzę, że jest to niesamowicie odkrywcze i że mamy serialowego detektywa od razu uznać za kolejnego wielkiego filozofa. Wiadomo, że to tylko popkultura, a popkultura ma to do siebie, że wszystko troszkę spłyca, po to by trafić do szerszego kręgu odbiorców.
Ale na szczęście ja jestem prostym człowiekiem, do którego jak najbardziej trafiają takie proste środki wyrazu. Pewnie dlatego wciąż mi brzmi w uszach końcowa przemowa Cohle'a z "The Locked Room" i ta przerażająca konstatacja, że ofiary ściganego mordercy powitały śmierć z ulgą, widząc, jak łatwo i dobrze jest po prostu odpuścić sobie i przestać walczyć o to, co i tak nie ma znaczenia – całe nasze życie, razem z tymi głupimi dramatami, które są jednym wielkim niczym. W tym samym zresztą odcinku miała miejsce druga z moich ulubionych mów Cohle'a – ta o religii, prowadzona w prowizorycznym kościele.
Chyba nigdy przedtem ani potem nie czułam aż takiej nici porozumienia z "Detektywem", jak właśnie oglądając "The Locked Room" po raz pierwszy, drugi i… nie wiem, chyba ze cztery go widziałam, a końcówkę odświeżam sobie na nowo co jakiś czas. Kocham pióro Nica Pizzolatto i to, z jaką lekkością i swobodą porusza się po grząskim przecież terytorium, przekładając prawdy o życiu, człowieku i innych rzeczach wielkich na język telewizji. A Matthew McConaughey zagrał to po prostu bezbłędnie, czyniąc postać typowo literacką człowiekiem z krwi i kości, a do tego prawdziwą popkulturową ikoną.
Nie wiem, w jaki sposób Nic Pizzolatto chce to przebić w 2. sezonie – w mojej opinii tego przebić po prostu się nie da.
"Sons of Anarchy" (7×12 – "Red Rose)
Nikodem Pankowiak: Ten odcinek można uznać za pierwszą część wielkiego finału "Sons of Anarchy". Działo się sporo, ale i tak największe wrażenie na widzach musiało zrobić zabicie trojga członków głównej obsady w ciągu 10 minut. Nawet w "Grze o tron" o nie ma takich rzeczy… O ile dwie z tych śmierci w ogóle nie mogły nas dziwić, o tyle trzecia była dość niespodziewana.
Nie było tu żadnych wielkich zaskoczeń, ale ja jestem zdania, że to dobrze. Nagłe zwroty akcji mogłyby jedynie popsuć to wszystko, do czego Kurt Sutter tak konsekwentnie dążył od dawna. Największe wrażenie zrobił na mnie Juice, kompletnie pogodzony ze śmiercią, proszący jedynie o to, aby mógł dokończyć ciasto. Gemma z kolei dopuściła się swojej ostatniej manipulacji – sama nie potrafiła odebrać sobie życia, więc niejako zmusiła Jaxa, aby zrobił to za nią. Przy okazji musiał przez nią zginąć także Unser – jeden z jej niewielu przyjaciół i chyba ostatni człowiek, który jeszcze widział w niej jakieś dobro.
Sam odcinek wzbudził wśród widzów spore kontrowersje – niektórzy narzekali na jego przewidywalność i brak zaskoczenia, ale ja uparcie będę twierdził, że czasem lepiej widza nie zaskakiwać, niż robić to na siłę.
"Gra o tron" (4×06 – "The Laws of Gods and Men")
Nikodem Pankowiak: Ten odcinek przyniósł nam przede wszystkim jeden z najlepszych momentów w całej historii serialu – monolog Tyriona na sali rozpraw. Mocny, dosadny, długo wybrzmiewał w mojej głowie, a pierwszą myślą, jaka przeszła mnie po finałowym ujęciu, było: "Dlaczego muszę czekać tydzień na kolejny odcinek?". Peter Dinklage wspiął się w tej scenie na wyżyny aktorstwa i udowodnił, że jest największą gwiazdą "Gry o tron". Poza Królewską Przystanią też trochę się działo, mogliśmy wreszcie poznać Żelazny Bank w Braavos, a Daenerys dowiedziała się, że bycie przywódcą nie ogranicza się do zdobywania kolejnych miast – to także umiejętność radzenia sobie z konsekwencjami własnych czynów. I czynów swoich smoków.
Michał Kolanko: Tyrion był zawsze jednym z ulubieńców fanów serialu i książki. Ale w tym odcinku jego gwiazda świeciła chyba najjaśniej, ze względu na przejmujący monolog na sali rozpraw. Ten odcinek to jeden z powodów dla którego "Gra o tron" pojawiała się w niemal każdym zestawieniu najlepszych seriali roku. Wątki Tyriona i Daenerys, która przekonuje się boleśnie, że jej władza ma swoje poważne ograniczenia, czynią ten odcinek jednym z najlepszych w całej historii serialu.
Marta Wawrzyn: Peter Dinklage Show! No ale dobrze, przyznaję, w tym odcinku rzeczywiście wszystkie wątki zagrały – nawet wątek Fetora, który miał dla swojego pana wcielić się w niejakiego Theona Greyjoya, poprowadzono tutaj rewelacyjnie. Nie nudziłam się ani przez moment, oczekując na to, co miało być największym hitem odcinka – występ Petera Dinklage'a i pojedynek Tyriona z ojcem na słowa. Nie mogę pojąć, jak Dinklage mógł zostać zignorowany przy nominacjach do Złotych Globów, przecież to jedna z najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy w tym roku.
Ale nie mogłabym też nie zauważyć, że w "The Laws of Gods and Men" bardzo fajnie wypadł Oberyn Martell, który wyraźnie dobrze się bawił w swojej nowej roli i zadawał same ważne pytania. Zaprowadzanie sprawiedliwości w Królewskiej Przystani to naprawdę ciekawe widowisko, a przerzucanie się słowami w "Grze o tron" nie było dla mnie chyba nigdy wcześniej tak ekscytujące jak tym razem.
Oczywiście nie bez znaczenia było to, jaki to przesłuchanie miało ładunek emocjonalny – w końcu chcieli tutaj skazać na śmierć jednego z naszych ukochanych bohaterów, który na dodatek nie zawinił niczym poza byciem karłem. "Gra o tron" chyba nigdy wcześniej nie podobała mi się aż tak niesamowicie, jak właśnie w tym odcinku.
"House of Cards" (2×04 – "Chapter 17")
Mateusz Madejski: Gdy debiutował "House of Cards", decyzja o wypuszczeniu całego sezonu naraz była uznana za strzał w dziesiątkę. Dzisiaj można mieć wątpliwości – jakoś szybko zapomnieliśmy o drugim sezonie. Mimo że działy się w nim w końcu arcyciekawe rzeczy.
Najlepszym momentem sezonu był chyba wywiad telewizyjny Claire. Od początku wiedzieliśmy, że Frank to drań, ale jego żona to prawdziwe zło wcielone. W wywiadzie telewizyjnym rzuciła wyzwanie nie byle komu, bo generałowi odpowiedzialnemu za arsenał nuklearny wojsk amerykańskich. Chciała w ten sposób rozliczyć się z przeszłością i opowiedzieć światu o tym, jak została zgwałcona. Ale przede wszystkim jej celem było rozprawienie się z głównym problemem wizerunkowym power couple Underwoodów – czyli brakiem dzieci. I to się udało, choć nie obyło się bez ofiar. Generała oczywiście nie było nam żal, ale młodej szeregowej z piechoty morskiej, która została wplątana w świat wielkiej polityki – już jak najbardziej.
Michał Kolanko: Claire Underwood była zawsze postacią niemal równie interesującą jak jej mąż, ale w 2. sezonie są chwile gdy to ona wysuwa się na pierwszy plan. Jedną z nich jest niewątpliwie scena wywiadu telewizyjnego, w którym Claire pokazuje prawdziwy, czysty instynkt polityczny. Nie waha się ujawnić najtrudniejszych chwil swojego życia tylko po to, by ona i jej mąż mogli przetrwać na waszyngtońskiej scenie. Polityka to nie tylko teatr, ale Claire pokazuje, że przynajmniej ten jej element ma opanowany do perfekcji.
Marta Wawrzyn: Claire Underwood dla mnie była zawsze postacią sto razy bardziej interesującą niż jej mąż, jego motywacje i kolejne ruchy są w miarę oczywiste, to, co kieruje nią, często jest mi trudniej zrozumieć. Bo przecież ona poświęciła bardzo, bardzo dużo, po to by mąż dostał wszystko, czego tylko polityk może pragnąć. Mogła być, kim chciała, mogła zrobić karierę, mieć dzieci, żyć z facetem, który nie jest potworem. A jednak ciągle wraca do Franka i ciągle gra przy nim drugie skrzypce. Choć tak naprawdę często pociąga za sznurki, wpada na pomysły, na które Frank by nie wpadł i ratuje go z opresji.
Ten odcinek mówi o niej bardzo dużo – ta kobieta to rzeczywiście już zło wcielone, a do tego taka sama mistrzyni politycznych gierek co Frank. I jeszcze na dodatek kamera ją kocha – a z Frankiem przecież różnie bywało. Boję się tego, co ta zimnokrwista blondyna zaplanowała na kolejnym etapie. Bo że to nie był szczyt jej możliwości, to chyba jasne.
"Zawód: Amerykanin" (2×13 – "Echo")
Andrzej Mandel: Mocne zakończenie dobrego sezonu – tak można by podsumować krótko finał 2. sezonu "The Americans". Szczególnie w pamięć zapadł mi tu wątek Beemana, który nie umiał zdradzić kraju dla kobiety, którą niewątpliwie pokochał. Zawiódł tu nadzieje KGB na zdobycie wtyczki w zajmującym się kontrwywiadem oddziale FBI. Zwrócił uwagę wątek Paige, którą Centrala chce przerobić na agenta w drugim pokoleniu, co spotkało się ze zrozumiałym sprzeciwem Phillipa, ale i z równie zrozumiałą postawą Elisabeth, która jest skłonna dostosować się do rozkazów. Satysfakcjonujące okazało się też być rozwiązanie wątku morderstwa pary innych "śpiochów" KGB – fakt, że zrobił to zwerbowany przez radziecki wywiad syn ofiar, był zaskakujący.
Wiele się działo w tym odcinku, a przy tym udało się zachować pozornie nieśpieszne tempo. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że to jeden z najlepszych odcinków roku.
Marta Wawrzyn: Dużo dobrych zakończeń i jeden mocny początek. Wiadomość, że Paige ma być następnym takim szpiegiem, jak Jared, syn, który zamordował swoich rodziców, brzmi jak czyste szaleństwo. Nie dziwię się, że rodzice, którzy sami za Rosję oddaliby życie, bronią córki i jej prawa do bycia zwykłym amerykańskim dzieciakiem, jak tylko mogą. I nie dziwię, że Elisabeth zaczyna się tutaj wahać. To gra o najwyższą stawkę, a dla niej to trochę co innego niż dla jej męża.
"The Americans" działa, bo pokazuje szpiegów KGB od ich ludzkiej strony, pokazuje najprostsze ludzkie emocje, często podkręcone na maksa. W tym finale tych emocji skumulowało się tak dużo, że to rzeczywiście jeden z najlepszych odcinków roku.
"The Good Wife" (5×15 – "Dramatics, Your Honor")
Marta Wawrzyn: Mam pewne wątpliwości, czy to rzeczywiście od początku do końca najlepszy zeszłoroczny odcinek "Żony idealnej" – były jeszcze lepsze! – ale na pewno to odcinek, który miał największą siłę rażenia, bo wziął nas z zaskoczenia i rozbił nam serca na malutkie kawałki. Pamiętam, jak zbiorowo przeżywaliśmy to, co się wtedy wydarzyło, przed dobrych kilka tygodni i pamiętam też, jak odebrałam telefon z pytaniem, czy chciałabym może wziąć udział w wywiadzie z Joshem Charlesem, sprawcą tego całego nieszczęścia. Jeśli jeszcze nie czytaliście wywiadu, znajdziecie go tutaj. Josh okazał się świetnym rozmówcą i kiedy już otrząsnęłam się z szoku, zrozumiałam, że podjął rozsądną decyzję, która na dodatek wyszła na dobre serialowi.
Ale chyba jeszcze nigdy w moim serialowym życiu nie przeżyłam takiego zaskoczenia (choć, szczęście w nieszczęściu, już wcześnie rano dowiedziałam się z Twittera, co mniej więcej mnie czeka, dzięki czemu nie padłam trupem razem z wiecie kim, oglądając ten odcinek), jeszcze nigdy świat z ekranu tak bardzo nie pomieszał mi się z prawdziwym i jeszcze nigdy nie napisałam tak emocjonalnej recenzji jak ta. W zasadzie trudno to nazwać recenzją, to był jakiś marny zapis tych wszystkich szalonych emocji, które pojawiły się tamtego dnia i z którymi kompletnie nie wiedziałam, co zrobić. Uff… Takie rzeczy tylko w "Żonie idealnej"!
"Homeland" (4×10 – "13 Hours in Islamabad"
Mateusz Madejski: Początki "Homeland" w tym roku nie były najlepsze, ale parafrazując znanego polityka – seriale poznaje się po tym, jak kończą. W "13 Hours in Islamabad" niemal wszystko było zaskakujące – czy to zachowanie dyrektora CIA, czy też to, że pani ambasador potrafiła w krytycznym momencie zachować zimną krew. Ale świetnie zostały też rozegrane spięcia pomiędzy przedstawicielami pakistańskiego wywiadu. No i oczywiście to, że Quinn, którego znaliśmy z niedawnych awantur w barach – postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i samotnie rozprawić się z największym wrogiem Ameryki.
Chyba jednak najbardziej będziemy pamiętać z tego epizodu marny koniec Dennisa, męża pani ambasador. Wydawało się przez moment, że jest w stanie popełnić honorowe samobójstwo. Skończył jednak zakuty w kajdanki, z miną zbitego psa.
Michał Kolanko: "Homeland" w 4. sezonie znowu był dobrym serialem. Może nie wybitnym, ale na pewno takim, na którego kolejne odcinki rzeczywiście się czekało. To przede wszystkim zasługa skupienia się na wątkach szpiegowsko-terrorystycznych. Sprawy osobiste Carrie zeszły na dalszy plan. Najlepiej widać to w tym odcinku. Szturm na ambasadę i bohaterstwo Petera Quinna są co prawda niemal żywcem zaczerpnięte z "24 godzin", ale i tak świetnie się to ogląda. Szkoda tylko, że koniec całej historii w 4. sezonie okazał się tak rozczarowujący.
Marta Wawrzyn: A ten znów z tym rozczarowaniem, no ja nie mogę! "Homeland" miało znakomitą drugą połowę sezonu i finał, który jak najbardziej do niej pasował. Nie było w tym nic rozczarowującego, przeciwnie, na tym właśnie polega siła tego serialu – że ma tak popapraną bohaterkę jak Carrie i że czasem jej prywatne sprawy stają się ważniejsze od szpiegów i terrorystów. Bo inaczej oglądalibyśmy kolejne "24 godziny".
Ale faktem jest, że mnie też to właśnie ten odcinek, tak bardzo "24 godziny" przypominający, podobał się najbardziej. Uwielbiam w "Homeland" takie zwroty akcji i takie tempo, tak jak uwielbiam to, że zawsze znajdzie się czas, aby powiedzieć nam coś o bohaterach. W tym odcinku najmocniejsze sceny to dla mnie te z panią ambasador i jej mężem. Wciąż widzę ten wyraz pogardy na jej twarzy, kiedy zobaczyła, że szanowny małżonek jednak wybrał życie, i zdecydowanie nie miałabym nic przeciwko temu, aby ta przerażająco wręcz silna kobieta jeszcze pojawiła się "Homeland". Wszystko jedno w jakiej roli.
"The Affair" (1×01 – "1")
Michał Kolanko: Wydawałoby się, że nie może być już nic nowego w telewizyjnym czy kinowym temacie pozamałżeńskiego romansu. Ale pierwszy odcinek "The Affair" udowodnił, że to nieprawda. Tu w ciągu mniej niż godziny zobaczyliśmy dwa spojrzenia – Noah i Alison – na ich pierwsze spotkanie w Montauk. To było coś nowego, przynajmniej jeśli chodzi o współczesną telewizję. Szkoda tylko, że później "The Affair" nie utrzymywał tak wysokiego poziomu, a w pewnym momencie "różne punkty widzenia" stały się czymś zwyczajnym.
Marta Wawrzyn: Rzeczywiście, z formą "The Affair" bywało różnie, ale pierwszy odcinek stanowił prawdziwe objawienie. Najbardziej nas rzeczywiście zachwycił Rashomonowy sposób narracji, do tej pory niewykorzystywany na taką skalę w telewizji. Oglądałam to, nie wierząc, że to się dzieje naprawdę – stacja Showtime wypuściła serial cichy i kameralny, który od pierwszej chwili wgniatał w fotel. Pilot obejrzałam dwa razy pod rząd, nie mogąc się nadziwić, jak inteligentnie go napisano, jak sprawnie poprowadzeni zostali bohaterowie i jakie niuanse można dostrzec w grze aktorów, i to w każdej, najbardziej nawet zwyczajnej scenie. Zwłaszcza Ruth Wilson błyszczała już od pierwszej chwili – Alison w swojej rzeczywistości i Alison w rzeczywistości Noah to momentami wręcz dwie różne osoby.
Michał ma rację, sam temat to nic nowego, a i historie opowiadane z różnych perspektyw już oglądaliśmy na ekranie dużym i małym. To prawda – jednakże diabeł tkwi w szczegółach. "The Affair" od pierwszej chwili kupiło mnie psychologią postaci. Niby wiemy, że bardzo różnie potrafimy odbierać dokładnie te same wydarzenia i że nie zawsze jesteśmy uczciwymi świadkami własnego losu. Ale chyba jeszcze nikt w telewizji nie pokazał tego z takim wyczuciem i z taką drobiazgowością, jak Sarah Treem, twórczyni "The Affair".
Mówcie, co chcecie, dla mnie to najlepiej napisany pilot tego roku.
"Outlander" (1×07 – "The Wedding")
Marta Wawrzyn: "Outlandera" oglądam dla fabuły, oczywiście, ale czymże byłaby ta fabuła bez gorącego seksu Claire i Jamiego! No dobrze, już jestem poważna… Spośród pierwszych ośmiu odcinków serialu Starz mogłabym spokojnie wybrać jakiś inny – na przykład pilot, który był dla mnie niesamowicie pozytywnym zaskoczeniem – wybieram jednak ten, bo tu nie chodzi tylko o to, że był seks, pokazywany w cudownie bezwstydny sposób. Tu chodzi o to, że była w tym seksie niesamowita magia, ten lekko staroświecki urok, za który tak uwielbiam "Outlandera".
Claire i Jamie rozmawiali i kochali się, i znów się kochali, a potem kontynuowali rozmowę. Nic więcej się nie działo, ale te emocje, ta chemia, ta początkowa nieśmiałość przechodząca w szaloną namiętność! To wszystko było świetnie napisane, wspaniale zagrane i niemalże baśniowe. Przy założeniu, że istnieją baśnie tylko dla dorosłych. Jak zwykle, nie zabrakło klimatycznej oprawy – doskonałych kostiumów, idealnie dopracowanej scenografii. Gdyby nie to wszystko, "Outlander" pewnie byłby strasznym kiczem. A tak spokojnie może rywalizować z najlepszymi serialami.
"Fargo" (1×06 – "Buridan's Ass")
Bartosz Wieremiej: Liczba szalonych zdarzeń, jakie zmieszczono w tym odcinku, jest zwyczajnie niesamowita. Anomalie pogodowe, ogromne ilości śniegu, przejawy zwykłego okrucieństwa i spadające z nieba ryby – wszystko i wszyscy powariowali.
Był więc m.in. diaboliczny i sprawnie wykonany plan Lestera (Martin Freeman) ratujący mu skórę kosztem Chaza (Joshua Close). Były dziwne i może nawet niespodziewane zgony – za to musimy podziękować Malvo (Billy Bob Thornton), w którego rękach nawet taśma klejąca zwiastuje śmierć. Był wreszcie Gus (Colin Hanks), który raz jeszcze udowodnił, że znacznie lepiej byłoby mu na poczcie. I cały odcinek ogląda się z niedowierzaniem i zachwytem, że to wszystko dzieje się równocześnie; że gdy jedne plany wychodzą, inne się sypią; że gdy niektórym bohaterom szczęście sprzyja, inni zwyczajnie mają przechlapane.
Marta Wawrzyn: To prawda, że scenariusz tego odcinka i skumulowanie zdarzeń kompletnie szalonych robi wrażenie. Ale jednak najpiękniejsze w tym wszystkim były dla mnie "okoliczności przyrody". Jeszcze nigdy żadna telewizyjna śnieżyca nie wyglądała tak niesamowicie i nie narobiła tyle bałaganu. Uwielbiam "The Knick" i to, co z kamerą wyprawiał tam Soderbergh, ale gdybym miała wskazać najlepiej zrealizowany odcinek roku, bez wahania wybrałabym właśnie "Fargo" i "Buridan's Ass". To, co tutaj zrobiono w tej śnieżycy, to dla mnie czysta magia.
"Mad Men" (7×06 – "The Strategy")
Marta Wawrzyn: "The Strategy" to nie tylko najlepszy odcinek "Mad Men" w 7. sezonie, w 6. sezonie też niczego lepszego nie zobaczyliśmy. Sposób na przywrócenie dawnej magii okazał się prosty: Don i Peggy odbyli kolejną bardzo ważną rozmowę o życiu, która całkiem już oczyściła atmosferę pomiędzy nimi, a potem zaczęli tańczyć do muzyki Sinatry. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zupełnie zmienił się ton serialu. Znikło gdzieś towarzyszące nam od początku sezonu wrażenie totalnej beznadziei, pojawiła się myśl, że, owszem, wszystko się zmienia, ale przecież to jeszcze nie koniec świata.
Nawet konkluzja, że prawdziwej rodziny już nie ma, a rolę rodzinnych obiadów zaczynają przejmować wizyty w fast foodzie – takim jak obecny w odcinku Burger King – zabrzmiała w pewnym sensie optymistycznie. Bo oto zaczyna się nowa epoka, epoka jasna i kolorowa, w której wyzwolone kobiety wreszcie mogą robić, co chcą, i nie czuć się wyklęte przez społeczeństwo. Nie muszą przyjmować takich propozycji, jaką w tym odcinku dostała Joan od Bena Bensona.
Kończąca "The Strategy" scena w Burger Kingu wyglądała po prostu idealnie, jak obrazek z dawnych "Mad Menów". Może i produkcja AMC dziś już nie wydaje się tak świeża jak kiedyś, ale wciąż pozostaje jednym z najbardziej dopracowanych seriali pod każdym względem, również wizualnym. A ten odcinek to czysta doskonałość, od pierwszej do ostatniej sceny.
"Person of Interest" (3×23 – "Deus Ex Machina")
Bartosz Wieremiej: W "Deus Ex Machina" zobaczyliśmy ostatnie chwile świata przed początkiem panowania Samarytanina. Śledziliśmy też farsowy proces, który obserwować miał cały świat, a którego transmisji nie widział nikt. Zakończono również historię Vigilante i Colliera (Leslie Odom Jr.), pożegnaliśmy także niektórych starych znajomych, a na koniec przyszło nam się pogodzić z klęską głównych bohaterów.
Cieszę się, że mogę napisać o tym odcinku po kilku miesiącach. W kolejnym sezonie "Person of Interest" jest już pod wieloma względami zupełnie innym serialem, my mamy przyjemność obserwować bohaterów w nowych i nieprzyjaznych warunkach, a wszystko dzięki wydarzeniom z ostatniej wiosny. Dobrze, że konsekwencje finału 3. sezonu, wciąż są odczuwalne, a postacie, które poświęcono, jak np. Hersh (Boris McGiver), nie zginęły na darmo. Tylko podkreśla to, jak istotnym odcinkiem było "Deus Ex Machina".
Michał Kolanko: Finał trzeciego sezonu był bardzo śmiałym krokiem nawet w tym serialu, którego twórcy udowodnili wielokrotnie, że nie boją się ryzyka. Nawet przed całkowitą zmianą stanu gry i zmuszeniem Team Machine do ukrycia się, proces zorganizowany przez Colliera i jego ekipę był czymś wyjątkowym. W żadnym innym współczesnym serialu problem dotyczące inwigilacji obywateli przez rząd, prywatności w sieci itp. nie są pokazywane tak jak tutaj.
Ale oczywiście to tylko jeden z fragmentów odcinka, w którym nastąpiło ostateczne załamanie się status quo. Samarytanin zyskuje świadomość i rozpoczyna wojnę z Maszyną, chociaż pierwotnie jest to bardzo zimna wojna. Implikacje tego wydarzenia odczuwane są w 4. sezonie i będą zapewne widoczne do końca serialu.
"The Fall" (2×05 – "The Fall")
Marta Wawrzyn: Odcinek, w którym gra w kotka i myszkę w zasadzie dobiegła końca. Paul Spector został schwytany i zamknięty, jedyne, co pozostało do zrobienia, to wyciągnięcie z niego prawdy. To wszystko było do przewidzenia, od początku wiadomo było, że prędzej czy później mordercę czeka upadek. A jednak oglądałam ten odcinek w niesamowitym napięciu, zafascynowana na równi osobą granego przez Jamiego Dornana psychopaty i detektyw Stellą Gibson, w którą wcieliła się Gillian Anderson.
Gierki Stelli momentami potrafiły być naprawdę niepokojące – jak akcja z policjantką brunetką, wyglądającą niemal identycznie co jedna z ofiar Paula. Wciąż widzę tę jego twarz w środku nocy, tuż po jej wizycie. Finał sezonu – i możliwe, że serialu też – był doskonały, ale to właśnie odcinek z ostatnim rozdziałem polowania na mordercę uważam za najbardziej satysfakcjonujący z całej 2. serii.
"Black Mirror" – "White Christmas"
Andrzej Mandel: Można śmiało powiedzieć, że specjalny, świąteczny odcinek "Black Mirror" był niczym uderzenie obuchem. Tak jak zawsze, twórca serialu zwrócił uwagę na zagrożenia związane z rozwojem technologii, tym razem mogliśmy podziwiać połączenie Facebooka i Google Glass wbudowane bezpośrednio w oczy i mózg ludzi, umożliwiające na przykład blokowanie każdego w sposób niemal nieodwołalny. Efekt blokowania jest łatwy do przewidzenia – zamiast twarzy widzimy szarą, anonimową postać, której głosu nie jesteśmy w stanie usłyszeć i która nie jest w stanie usłyszeć nas.
Ale mogliśmy też zobaczyć wizję kopiowania ludzkiej osobowości, choćby w celu stworzenia kopii, która zarządzałaby inteligentnym domem w idealny sposób. Tym samym sposobem można też uzyskiwać zeznania czy skazywać ową kopię na przerażające tortury w wirtualnym więzieniu (skądinąd znanym mi choćby z twórczości Kołodziejczaka).
Jednak najbardziej przerażająca okazała się scena, w której Matt (świetny Jon Hamm) orientuje się, że owszem, odzyskał wolność, ale jest zablokowany przez wszystkich. W dodatku wszyscy widzą go nie na szaro, a na czerwono, jako zboczeńca. Jeżeli tak może wyglądać przyszłość, to ja poproszę średniowiecze.
Marta Wawrzyn: Rzeczywiście przerażająca wizja, ale oprócz treści i kolejnych świeżych pomysłów na to, co technologie mogą zrobić z człowiekiem, warto by tutaj też docenić formę. To był najdłuższy i najbardziej skomplikowany pod względem formalnym odcinek "Black Mirror", ze świetnym, od początku do końca przemyślanym scenariuszem, na który złożyły się trzy historie połączone osobą Jona Hamma. A do tego Charlie Brooker, twórca "Black Mirror", genialnie połączył sentymentalny ton świątecznych opowieści z depresyjną wymową i pokręconą narracją, znaną z poprzednich odsłon. Świetna rzecz.
"Hannibal" (2×13 – "Mizumono")
Michał Kolanko: Zarzut, że "Hannibal" Bryana Fullera jest przestylizowany, pojawia się niemal w każdej krytycznej recenzji tego serialu. W pewnym sensie, ostatni odcinek 2. sezonu – w którym wreszcie poznajemy ciąg dalszy brutalnego starcia w domu Hannibala, którego początek pokazano nam 12 odcinków wcześniej – to odpowiedź na ten zarzut. Tu wszystko ma swój sens, a oprawa wizualna tylko podkreśla, jak istotne rzeczy się dzieją. Ten odcinek to jednocześnie znakomite – rzeczywiście niezapomniane – zwieńczenie pewnego etapu, jak i początek kolejnego.
Bartosz Wieremiej: Wielki finał, do którego odliczaliśmy tygodnie, dni i godziny. Kiedy Jack Crawford (Laurence Fishburne) wreszcie pojawił się w kuchni Hannibala (Mads Mikkelsen), przed naszymi oczami rozegrał się krwawy spektakl, którego efektem był jeden rozczarowany człowiek oraz grupa bohaterów doświadczona na całe życie lub po prostu nieżywa. Wszystko przez to przez jeden drobny błąd.
Zazwyczaj, kiedy korzysta się z takich określeń jak "niezapomniany" na kilka chwil po zobaczeniu danego odcinka, człowiek po prostu ma nadzieję, że tak się stanie. Po tych kilku miesiącach mogę spokojnie stwierdzić, że "Mizumono" nigdzie się z mojej pamięci nie wybiera.
"Peaky Blinders" (2×05 – "Episode 5")
Marta Wawrzyn: "Peaky Blinders" miało na tyle równy drugi sezon, że w zasadzie w tym miejscu mógłby znaleźć się którykolwiek odcinek. Przyjmijmy więc, że ten, który jest tutaj, to nie żaden najlepszy odcinek sezonu, a po prostu mój ulubiony. Bo Tommy pojechał na prowincję, bo serial ponownie odwiedził Tom Hardy, bo śpiewała nam PJ Harvey, bo powróciła Grace i znów zaczęło się to wzajemne przyciąganie i odpychanie. Bo nie zabrakło pięknie zrobionych scen, jak ta w kościele.
Ale przede wszystkim uwielbiam ten odcinek za ciotkę Polly (wspaniała Helen McCrory), która zdobyła się na przerażające wręcz poświęcenie dla swojego syna, udowadniając, jaka w niej drzemie niezwykła siła. I słono za to zapłaciła – potępiające spojrzenie, które on jej rzucił, już po tym jak go wypuścili, było najokrutniejszą z kar, jakie mogły ją spotkać. Ta kobieta to zdecydowanie jedna z najciekawszych, najlepiej napisanych i zagranych postaci w "Peaky Blinders", co w 2. sezonie widać było jeszcze wyraźniej niż w pierwszym.
"Banshee" (2×10 – "Bullets and Tears")
Nikodem Pankowiak: "Bullets and Tears" niemal w całości skupił się na Hoodzie i Carrie, którzy postanowili raz na zawsze zakończyć sprawę z Królikiem. W powietrzu latało dużo kul, na podłodze leżało dużo ciał, a wszystko to odbywało się w kościele. No i jeszcze ten pięknie rzucony przez Hioba cytat z "Casablanki"… W ciągu tego odcinka działo się naprawdę bardzo dużo, to w końcu było oficjalne pożegnanie Królika, więc trzeba było zrobić to z odpowiednim przytupem. Scena na ławce, choć pozbawiona już fajerwerków i setek wystrzałów, była świetnym zakończeniem jego wątku.
Do Banshee wróciliśmy dopiero pod sam koniec odcinka, ale i tam działo się sporo. Zamordowany został Emmett i jego ciężarna żona, możemy się więc spodziewać, że w 3. sezonie miejscowi stróże prawa spróbują pomścić ich śmierć. Z kolei zabicie Alexa przez Rebeccę i scena po napisach sugerują, że już niebawem Lucasa i całe miasteczko czekają jeszcze większe kłopoty.
Marta Wawrzyn: Bardzo lubię odcinek "Banshee" z jednorożcem, ten, którego wielu fanów serialu nie znosi. Ale rzeczywiście finału nie pobije nic, bo porządne strzelaniny w kościele to coś, co kocham jeszcze bardziej niż synchroniczne czołganie się w zbożu. Poza tym właśnie – w jakim innym serialu dwóch gości cytuje "Casablancę", wychodząc z kościoła, po dokonaniu w nim krwawej zemsty? Jak dobrze, że "Banshee" już za chwileczkę wraca!
"Utopia" (2×01)
Marta Wawrzyn: Choć 2. sezon "Utopii" podobał mi się troszkę mniej niż pierwszy, jego otwarcie było chyba najlepszym odcinkiem w krótkiej historii brytyjskiego serialu. Wszystko dlatego, że wzięli nas z zaskoczenia – zamiast kontynuacji współczesnej opowieści, z dobrze znanymi bohaterami, dostaliśmy rudą panią, graną przez znaną z "Gry o tron" Rose Leslie, i do kompletu brodatego faceta (Tom Burke). Czyli panią Królik i Philipa Carvela w młodszych wersjach, z lat 70., kiedy cały ten absurd się rozpoczął.
Odcinek wypełnił bardzo ważne luki, to znaczy wyjaśnił nam, kto i w jaki sposób stworzył Janusa, jak powstało The Network oraz czy Carvel rzeczywiście eksperymentował na swoich dzieciach. Okazało się, że nic nie jest takie czarno-białe, jak mogliśmy sądzić wcześniej, motywacje postaci, które uważaliśmy za wcielenie zła, w rzeczywistości były bardzo skomplikowane i niejednoznaczne. Burke i Leslie grali koncertowo, oprawa retro była wspaniała, ba, zadbano nawet o to, by zmienić format na 4:3. Dorzucono też kilka wdzięcznych smaczków, jak udział The Network w dojściu do władzy Margaret Thatcher.
Wspaniały początek, niezły sezon i ta koszmarna wiadomość o skasowaniu na koniec. Wielka szkoda, że tak się stało.
"The Missing" (1×08 – "Till Death")
SPOILERY NA TEMAT ZAKOŃCZENIA SEZONU!
Michał Kolanko: Ten serial niesie ze sobą potężny ładunek emocjonalny. I wydawałoby się, że nieuniknione będzie finałowe rozczarowanie. Ale tak się nie stało. To historia, która nie daje o sobie zapomnieć, przede wszystkim dzięki fenomenalnej roli Jamesa Nesbitta. Ostatnia scena sezonu pozostawia na tyle otwarte możliwości interpretacji, że zaciera to nawet kontrowersje wywołane w pewnym sensie trywialnym wyjaśnieniem historii całego zaginięcia.
Oczywiście, finał wzbudził duże kontrowersje i tak. Ale w serialu, w którym nie było jednego słabego odcinka, jest on bardzo godnym zakończeniem całej historii. Takim, który nie pozostawia widza z wrażeniem, że został oszukany, o co w takich serialach jest bardzo łatwo.
Marta Wawrzyn: A widzisz, dla mnie właśnie to, jak ująłeś, "w pewnym sensie trywialne" wyjaśnienie zaginięcia dziecka stanowi największą wartość serialu. Gdyby małego Olivera porwał gang pedofilów, pewnie uznałabym to za totalny banał, przegięcie i coś z zupełnie innej bajki niż poprzednie siedem odcinków. A tak to jest serial tak bardzo bliski prawdziwego życia, jak tylko się da. Tragedie, które spowodowane są czyjąś głupotą, to w prawdziwym świecie norma, wielkie spiski, porwania i rozmowy z kosmitami to znak, że mamy do czynienia z próbą zamaskowania pisarskich niedociągnięć i emocjonalnej pustki w serialu.
A "The Missing" wygrywa właśnie tym, że wszystko tu jest do bólu prawdziwe, nie ma fałszywych nut, źle zagranych emocji. Są subtelności, spojrzenia, gesty, znaczenia ukryte poza słowami, obrazy warte więcej niż tysiące słów. James Nesbitt rzeczywiście jest wielki, jest dokładnie taki, jaki powinien być ojciec, który puścił rękę dziecka i już zawsze będzie tego żałował.
Pole do interpretacji otwarte jest moim zdaniem tylko pozornie – to znaczy możemy myśleć, że rzeczywiście istnieje możliwość, iż to Tony ma rację i Ollie żyje, ale jednocześnie dobrze czujemy, że wcale tak nie jest. Ollie nie żyje i nic tego nie zmieni, a jego ojciec po prostu popadł w obłęd. Wydaje mi się, że o taki właśnie efekt chodziło twórcy serialu. I uważam, że amerykańska telewizja zrobiła widzom dużą krzywdę, jeśli nie potrafią docenić tak normalnego i dalekiego od hollywoodzkiego zakończenia.
Cieszy mnie też odważna decyzja o zrobieniu z "The Missing" antologii. Amerykanie na pewno próbowaliby kontynuować historię Hughesów i wycisnąć z niej tyle kasy, ile się da. Brytyjczycy poszli zupełnie inną drogą – i naprawdę to doceniam.
"Arrow" (3×09 – "The Climb")
Michał Kolanko: Oliver stanął do walki z przeciwnikiem, z którym nie miał prawa wygrać, co zakończyło się w bardzo spektakularny sposób. To najlepiej świadczy o ewolucji, jaką przeszła ta postać od pierwszego odcinka serialu. "Arrow" to przede wszystkim rozrywka, budowanie bardziej skomplikowanych analiz działań i motywacji bohaterów nie ma w zasadzie sensu.
Ale jednak starcie z przywódcą Ligi Cieni było w pewnym sensie zwieńczeniem pewnego etapu w rozwoju postaci Olivera Queena. Jak się okazało, Oliver nie docenił Malcolma, któremu udało się zastawić sprytną – może aż za bardzo – pułapkę na głównego bohatera. W efekcie dostaliśmy jeden z najlepszych odcinków serialu, a na pewno najlepszy odcinek 3. sezonu.
Bartosz Wieremiej: Zrzucania głównych bohaterów w przepaść nie praktykuje się zbyt często i to nawet gdy sam serial wypada z ramówki. Rozwiązania zawarte w "The Climb" mogą więc wydawać się raczej drastyczne, szczególnie że ów lot bez spadochronu poprzedzono raczej jednostronnym pojedynkiem. Oliver (Stephen Amell) nie miał jednak najmniejszych szans, a całe 40 minut tylko utwierdziło w przekonaniu, jak bardzo Ra's al Ghul (Matt Nable) różni się od zwykłych śmiertelników.
Zanim jednak zobaczyliśmy ową klęskę na górze, mogliśmy zaobserwować, jak wyjaśnienie tego, kto zabił Sarę, niepostrzeżenie splotło się z całkiem imponującym planem Malcolma (John Barrowman). Pojedyncze gesty i słowa nabierały w tym czasie nowych znaczeń, a przywiązanie do rodziny obowiązywało niezależnie od ilości kłamstw, jakimi wszyscy obdarowywali się w ostatnich kilku tygodniach.
Ostatecznie więc wszystko złożyło się najlepiej (dla widza), jak mogło i pozostaje tylko czekać na wskrzeszenie (?) głównego bohatera oraz dalszą część opowieści.
"Shameless" (4×12 – "Lazarus")
Marta Wawrzyn: Chyba jeszcze nigdy "Shameless" nie podobało mi się tak bardzo, jak w 4. sezonie. Co ciekawe, to był sezon bardziej dramatyczny niż poprzednie, a Showtime zaczął klasyfikować serial jako komedię, w nadziei że pojawią się wreszcie nagrody. Nagrody się nie pojawiły, bo konkurencja po prostu zrobiła się za duża. Niemniej jednak ten sezon rzeczywiście zasługuje na docenienie, bo chyba w żadnej z wcześniejszych serii postacie nie rozwinęły się tak ciekawie. Młodzież wydoroślała i zmądrzała, Fiona przeszła prawdziwy koszmar, Frank znalazł się na granicy życia i śmierci.
A wszystko to zakończył finał spokojny, refleksyjny, zawierający mnóstwo emocji i wspaniałą ostatnią scenę – nie tę po napisach, oj, nie, a tę, w której Carl wiezie ojca na wózku przez zamarznięte Chicago. Ta scena prawdopodobnie przejdzie do historii jako najlepiej zrealizowana rzecz, jaką zobaczyliśmy w "Shameless". A złożyły się na nią przepiękna sceneria, rewelacyjnie napisany monolog i fantastyczny William H. Macy, który przemawiał w kierunku niebios tak emocjonalnie, że po tylu miesiącach wciąż pamiętam świetnie ten obraz, choć same słowa zdążyły już się zapomnieć.
I choć do dziś nie zdecydowałam, co myśleć o "Jacku", tym panu, który pojawił się po napisach pod domem Gallagherów, wciąż jestem pod wrażeniem tego finału.
"Doktor Who" (8×04 – "Listen")
Bartosz Wieremiej: "Listen" to odcinek niezwykły, którego scenariusz po prostu uwielbiam i wciąż robi na mnie ogromne wrażenie to, jak sprytnie i mądrze cała historia została rozplanowana. Z jak wielu emocji skorzystano oraz które z nich udało się wzbudzić u widzów.
Odwiedziliśmy na dobrą sprawę same początki i końce oraz byliśmy świadkami jednej z najdziwniejszych pierwszych randek ostatnich lat. Zaglądnęliśmy również do dzieciństwa dwóch bohaterów (by nie zdradzać zbyt wiele), załapaliśmy się na drobne nawiązania do poprzednich Doktorów, a Peter Capaldi po prostu zachwycał przez całe 45 minut.
Za każdym razem, gdy wracam do tego odcinka, znajduję w nim coś wartościowego. Czuję, że w najbliższym czasie owe poszukiwania nie ustaną.
"The Knick" (1×07 – "Get the Rope")
Marta Wawrzyn: Od początku w "The Knick" najbardziej mi się podoba to, jak dobrze odmalowuje perspektywę społeczną. Na przełomie XIX i XX wieku amerykańskie duże miasta rozwijały się w wariackim tempie, wypełniane setkami tysięcy imigrantów, głównie jeszcze z Europy, oswobodzonych czarnoskórych i przybyszów z prowincji. Takie zamieszki, jak te pokazane w odcinku "Get the Rope" rzeczywiście się zdarzały. Ba, to, co wydarzyło się w tym odcinku, oparte jest na konkretnej prawdziwej historii, która miała miejsce w tamtym okresie w Nowym Jorku.
Do tego, że Steven Soderbergh wyczynia cuda z kamerą, zdążyłam już się przyzwyczaić. W przypadku tego odcinka wielkie brawa należą się też za research i za naprawdę dobre, naturalne wpasowanie wątków bohaterów w to piekło, w które zamienił się szpital i okolice. Chyba nigdy wcześniej w "The Knick" nie było aż takich emocji i nie dowiedzieliśmy się tyle o bohaterach.
W tych, którzy do tej pory nie zawsze działali etycznie – jak Cleary, siostra Harriet czy sam Thackery – okazały się drzemać niezłe pokłady heroizmu. Cichutki zawsze Bertie jednym celnym zdaniem zamknął usta Gallingerowi, kiedy ten wyrażał swoje niezadowolenie z powodu kliniki dla czarnoskórych, którą zastał w piwnicy. Z kolei siostra Elkins tak po prostu wzięła to, czego od dawna chciała. Świetna wreszcie była Cornelia, energiczna, zaróżowiona z emocji, z zachwytem wpatrująca się w tego wspaniałego czarnoskórego młodzieńca, z którym kiedyś biegała na golasa po ogródku. To był fantastyczny odcinek, który wiele powiedział nam o bohaterach "The Knick".
Michał Kolanko: Steven Soderbergh to mistrz serialowej formy i ten odcinek najlepiej to udowadnia. Zamieszki na tle rasowym w Nowym Jorku pokazane są w sposób, którego nie da się zapomnieć. Tu każde ujęcie jest samo w sobie dziełem sztuki, od początku aż do końca.
Jednocześnie nadal jest to serial o czymś – pokazuje fragment świata i relacji społecznych w USA, które w jakimś sensie nadal powracają. Zwłaszcza teraz, po tym co działo się w Ferguson i właśnie w Nowym Jorku. Te napięcia rasowe, zachowane policji, sposób, w jaki odnoszą się do siebie przedstawiciele różnych grup społecznych w USA – to wszystko istnieje we współczesnej Ameryce, co nadaje zwłaszcza temu odcinkowi nowego wydźwięku.
"Masters of Sex" (2×03 – "Fight")
Marta Wawrzyn: Pod względem formy "Fight" bardzo przypomina madmenowe "The Suitcase", ale to nie ma aż takiego znaczenia, bo ten odcinek po prostu świetnie mi się oglądało. Bardzo długa rozmowa, wypełniona rzeczami zupełnie zwyczajnymi, damsko-męskimi gierkami, ale i momentami prawdy tak brutalnej, jak to tylko możliwe, pięknie płynęła, co chwila pokazując oboje bohaterów z zupełnie nowej, nieznanej jeszcze strony.
To właśnie wtedy Virginia zwierzyła się, co przyczyniło się do tego, że nauczyła się oddzielać seks od miłości, a Bill powiedział, że był bity przez ojca, który próbował go w ten sposób nauczyć, co to znaczy być mężczyzną. W międzyczasie był też seks i oczywiście notatki sporządzone tuż po.
Choć "Masters of Sex" w 2. sezonie mocno podupadło, "Fight" to jeden z najlepiej napisanych odcinków roku. A Lizzy Caplan i Michael Sheen grali koncertowo, prezentując pełen wachlarz emocji i sprawiając, że nie dało się oderwać od ekranu.
"Sherlock" (3×03 – "His Last Vow")
Bartosz Wieremiej: Finał 3. serii dostarczył kilku niezapomnianych wrażeń. Charles Augustus Magnussen (Lars Mikkesen) okazał się godnym przeciwnikiem, małżeństwo Johna (Martin Freeman) trafiło na niespodziewane komplikacje, a i poznaliśmy rodziców dwóch panów Holmesów. Pełno też było takich cudownych drobnostek, jak krótkie wyjście na papieroska:
Nie obyło się również bez kilku zwrotów akcji oraz solidnej dawki przemocy. Mary (Amanda Abbington) siała spustoszenie, Sherlock (Benedict Cumberbatch) w sumie też – choć i zarobił kulkę, a Watson próbował spożytkować nadmiar energii. Zresztą dość gwałtowna natura tego ostatniego została "His Last Vow" dokładnie omówiona – dobór najbliższych osób powinien dać do myślenia każdemu psychiatrze. Na koniec zobaczyliśmy jeszcze znajomą twarz i tylko dlaczego na kolejny odcinek przyjdzie nam czekać tak nieprzyzwoicie długi czas…
Marta Wawrzyn: W tym sezonie wielu fanów narzekało, że Steven Moffat przegiął, ale mnie się podobało. Wszystko, a finał najbardziej. To była po prostu magia, oglądanie, jak najpierw cała ta historia coraz bardziej gmatwa się i zaplątuje, by na koniec ułożyć się w zgrabną całość, w której wszystko okazało się być dokładnie na swoim miejscu.
Wielkie wrażenie swoją grą zrobił na mnie Lars Mikkelsen, który przecież nie gościł na ekranie specjalnie długo, a jednak był w stanie sprawić, że Charles Augustus Magnussen faktycznie wydał mi się najokropniejszym człowiekiem w Londynie.
"The Leftovers" (1×09 – "The Garveys at Their Best")
Michał Kolanko: Dopiero ten odcinek w pełni pozwolił nam zrozumieć, co zniknięcie 2% populacji naprawdę zmieniło w życiu ludzi pokazywanych w serialu. W tym sensie, trochę dziwne że nie dowiedzieliśmy się tego wcześniej – to przedostatni epizod w 1. sezonie. Ale i tak warto było czekać. Kevin, Laurie, Nora i wszyscy inni – ich życie zmieniło się 14 października. Ale dopiero w tym odcinku mogliśmy docenić i zrozumieć co tak naprawdę przestało istnieć. Gdyby nie ten odcinek, całość 1. sezonu – i tak bardzo nierównego – miałaby dużo słabszy wydźwięk.
Marta Wawrzyn Mówisz, że bez tych retrospekcji nie zrozumielibyśmy, co się dzieje z tymi ludźmi? To mam dla Ciebie niespodziankę: w książce tego w ogóle nie ma. Tom Perrotta nie mówi prawie nic o życiu tych, którzy pozostali, przed 14 października. I moim zdaniem bardzo źle robi.
Tu nawet nie chodzi o to, że domagam się jakichś łopatologicznych wyjaśnień – ja uwielbiam niedopowiedzenia – ale moim zdaniem największą wadę "Pozostawionych" stanowi to, że oto mamy tych wszystkich everymanów, którzy jakoś próbują żyć, po tym jak świat zawalił im się na głowę. Oglądamy ich, jak się męczą, szukają odpowiedzi, wariują z bólu i… w zasadzie nas to tak do końca nie obchodzi. To w ogóle nie jest realne, jest nadęte do granic śmieszności i często zwyczajnie nudne. Dla mnie do tego odcinka wszyscy ci ludzie byli figurami z kartonu, dopiero w "The Garveys at Their Best" pojawiły się pierwsze prawdziwe emocje i wyjaśnienia, czemu oni zachowują się tak, a nie inaczej, i czemu są skłonni do samobiczowania w konkretnych sytuacjach.
To był pierwszy – no, może pomijając pilota – odcinek "Pozostawionych", który rzeczywiście oglądałam z dużym zainteresowaniem. I pierwszy, który nie miał praktycznie nic wspólnego z książką. Jedno pewnie ma związek z drugim, ale nieważne. Dzięki tym retrospekcjom i późniejszemu wybuchowemu finałowi rzeczywiście czekam na powrót "Pozostawionych", przekonana, że w 2. sezonie to może być już dobry serial.
"Wikingowie" (2×10 – "The Lord's Prayer")
Andrzej Mandel: Cały sezon "Wikingów" zręcznie i niespiesznie przygotowywał nas na to, co wydarzyło się w finale. "The Lord's Prayer" było odcinkiem o spokojnym tempie i niesamowitym napięciu. Zręczna gra króla Horika okazała się być dokładnie tym, co zaplanował sobie Ragnar w jeszcze bardziej finezyjnie bizantyjskiej intrydze.
Kiedy elementy układanki powskakiwały na swoje miejsca, mogliśmy już tylko podziwiać zakończenie, w którym Ragnar najpierw przebijał nożem Horika, by później jeszcze zmasakrować mu twarz własną głową.
"Rectify" (2×07 – "Weird As You")
Nikodem Pankowiak: Na Serialowej mamy różne opinie na temat 2. sezonu "Rectify", ale wszyscy zgadzamy się, że ten odcinek był prawdopodobnie najlepszy ze wszystkich dziesięciu. Być może dlatego, że tak bardzo skupiał się na Danielu, który odbył podróż na Florydę i zarazem w swoją przeszłość. Twórcy kolejny raz nieco zabawili się z nami i zasiali pewne wątpliwości – a może Daniel faktycznie jest winny? Może zamordował swoją ówczesną dziewczynę? Pytań narodziło się po tym odcinku całkiem sporo, a obserwowanie rozmowy Daniela i Treya, prowadzonej w oparach alkoholu i narkotyków, było naprawdę fascynujące. Wizyta na Florydzie miała również swoje skutki w kolejnych odcinkach i pewnie będzie je miała także w kolejnym sezonie, na który czekam niecierpliwie.
Bartosz Wieremiej: Odcinek, w którym bez wahania zawrócono nas w stronę zbrodni, która wstrząsnęła Paulie w stanie Georgia. Wycieczka na Florydę Daniela (Aden Young) i Treya (Sean Bridgers) szybko stała się bardzo dziwna, a sceny w przyczepie nieżyjącego przecież George'a były po prostu niesamowite. Załapaliśmy się też na supermarketową codzienność Amanthy (Abigail Spencer) oraz na świetną rozmowę Senatora Foulkesa (Michael O'Neill) z Tedem Jr. (Clayne Crawford) dotyczącą sprawy, w której najważniejsze słowa to duszenie i profanacja kawy. Tymczasem w prawniczym pojedynku prokurator wreszcie przedstawiła propozycję ugody, co miało niebagatelne znaczenie dla reszty sezonu.
Najważniejsze w "Weird As You" było jednak to, że ledwie chwilę po tym, gdy dano nam odczuć, że świat na zewnątrz jeszcze istnieje, wszystko powróciło do stanu wyjścia. Do momentu, w którym nic nie może funkcjonować w oderwaniu od morderstwa Hanny Dean.
"Parenthood" (5×22 – "Pontiac")
Nikodem Pankowiak: Finał 5. sezonu "Parenthood" równie dobrze mógłby być zakończeniem całego serialu. Zresztą, przez jakiś czas wydawało się, że tak właśnie będzie, NBC długo nie mogło podjąć decyzji co do przyszłości tej produkcji. Ostatecznie 6. seria została zamówiona, ale zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej tego nie robić.
Ten odcinek miał wszystko, co powinien mieć finał serialu, a w tym wypadku sezonu – powrót bohaterów niegdyś ważnych dla fabuły, nieco sentymentalne klimaty, a także kilka znaczących wydarzeń i niewiadomych, bo przecież wraz z końcem odcinka nie kończy się życie bohaterów. Kapitalnie wyglądała scena finałowa, gdy cała rodzina usiadła przy jednym stole. Co prawda na przestrzeni sezonu widzieliśmy takich obrazków sporo, ale ten dobitnie pokazał nam, że życie się zmienia. Obok dawno niewidzianej Haddie usiadła jej dziewczyna, Joel był nieobecny, a w centralne miejsca przy stole zajmowali Adam z Kristiną, na których spadł obowiązek organizacji takich imprez po tym, jak Zeek i Camille sprzedali swój dom.
To był naprawdę świetny odcinek i mam nadzieję, że styczniowy finał serialu mu dorówna.
"The Walking Dead" (5×01 – "No Sanctuary")
Nikodem Pankowiak: 5. sezon "The Walking Dead" rozpoczął się naprawdę mocnym akcentem. Ten odcinek udowodnił, że warto było czekać na niego pół roku. Akcji było tyle, co w najlepszych momentach 3. sezonu, a może i jeszcze więcej. Oczywiście, na pewne rzeczy, jak chociażby niezwykłą celność Carol, należy przymknąć oko, ale w ogólnym rozrachunku było to naprawdę mocne 40 minut.
Co dziwne, nikt nie zginął, a nawet doszło do ponownego zjednoczenia grupy, ale wszyscy bohaterowie wyszli z Terminusa odmienieni. Dopiero to miejsce uświadomiło im, że w świecie opanowanym przez zombie nie ma już dobrych ludzi. Są tylko źli i jeszcze gorsi. Choć w tym odcinku to ludzie walczyli z ludźmi, największym zagrożeniem znowu okazało się zombie. Szkoda tylko, że w pierwszej połowie 5. sezonu nie wszystkie odcinki były w stanie utrzymać poziom z pilota. Wtedy mielibyśmy kandydata do tytułu najlepszego serialu jesieni.
Michał Kolanko: To nie jest mój ulubiony serial tego roku – ani w ogóle to nie jest już jeden z moich ulubionych seriali. Wydaje się, że pomysł zaczął się wyczerpywać, a cały projekt zjada własny ogon. No ale rekordowa oglądalność sprawia, że mój pogląd jest odosobniony.
Nie można natomiast zaprzeczyć, że początek 5. zwiastował pewnego rodzaju odrodzenie całego pomysłu. Nie było niepotrzebnych dłużyzn, dialogów, które nie prowadzą do niczego. Za to dostaliśmy bardzo mocne uderzenie, pokazujące, że w świecie TWD to nie zombie są największym wrogiem pozostałych przy życiu ludzi. To oczywiście lekcja, która pojawiła się wcześniej w serialu wielokrotnie, ale kanibalizm w Sanctuary został jednak pokazany w nowy sposób. Szkoda, że później w serialu było już tylko gorzej.