"The Affair" (1×10): Rozstania i powroty
Marta Wawrzyn
24 grudnia 2014, 13:01
"The Affair" nie okazało się aż tak wielkim hiciorem, jak "Detektyw" czy "Fargo", ale zasłużenie zbierało pochwały tej jesieni. Emocjonalny finał z mocnym twistem na końcu potwierdza, że rzeczywiście jest to jedna z najlepszych produkcji 2014 roku. Uwaga na spoilery.
"The Affair" nie okazało się aż tak wielkim hiciorem, jak "Detektyw" czy "Fargo", ale zasłużenie zbierało pochwały tej jesieni. Emocjonalny finał z mocnym twistem na końcu potwierdza, że rzeczywiście jest to jedna z najlepszych produkcji 2014 roku. Uwaga na spoilery.
O ile finał "Homeland" wzbudził mieszane uczucia – i ja sama też nie do końca wiem, co o nim myśleć – o tyle "The Affair" nie zawiodło. Ostatni odcinek sezonu był jednym z najlepszych. A przecież wcześniej różnie bywało. Owszem, pilot wydawał się prawdziwym objawieniem, owszem, wysoka forma potrwała jeszcze dwa, trzy odcinki, a potem coś zaczęło się psuć. Przestaliśmy zachwycać się samym konceptem i sposobem narracji, zaczęliśmy szukać czegoś więcej w fabule i wyrażać coraz głośniej obawy, że może jednak się myliliśmy, może tam nic nie ma.
Po świetnych dwóch ostatnich odcinkach jedno wiem na pewno: "The Affair" to nie wydmuszka. Ale nie jest to też megahit tego roku, taki jak "Detektyw" czy "Fargo". To prawda, że produkcja Showtime'a ma momenty genialne, ale ma też momenty szare, bure i zwyczajnie nudne. Samo porównywanie opowieści dwojga kochanków szybko mi spowszedniało, chciałam więcej. I nie zawsze więcej otrzymywałam. Dodatkowo irytowała mnie wyraźna różnica jakościowa pomiędzy częścią Noah i Alison. Nie potrafię powiedzieć, z czego to wynikało – być może ona jest po prostu ciekawszą postacią, taką, która więcej widzi i więcej odczuwa, a on to tylko kolejny banalny facet w średnim wieku, któremu wydaje się, że jest głęboki, bo strzelił sobie romans. Możliwe, że tak właśnie miało być. Niemniej jednak nie raz, nie dwa zdarzyło mi się ziewnąć, oglądając część Noah.
Zostawmy jednak to co złe, "The Affair", mimo swoich wad i niedociągnięć, z pewnością jest jednym z najlepszych seriali roku, a udowodniło to w finale. Zachwyca zwłaszcza sama końcówka – spodziewaliśmy się tego? Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy? Ja jednak stawiałam na to, że po spotkaniu na peronie każde z nich poszło w swoją stronę i nigdy więcej się nie spotkali. Miałam rację – każde poszło w swoją stronę. I jej nie miałam – spotkali się po czterech miesiącach i są razem do teraz, najwyraźniej mają też razem dziecko.
Co całkowicie zmienia postać rzeczy i odbiór tego, co widzieliśmy do tej pory – tak naprawdę powinniśmy obejrzeć sezon jeszcze raz, już mając pewność, że tych dwoje po latach wciąż jest parą. Założenie (niekoniecznie słuszne), że podczas przesłuchań próbują chronić się nawzajem, a być może i zapewnić sobie nawzajem alibi, pozwoliłoby nam inaczej spojrzeć na ich kłamstwa, intrygi i luki w pamięci. Przy czym nawet jeśli tam jest więcej kłamstw niż sądziliśmy, "The Affair" wciąż pozostaje doskonałe pod względem psychologicznym. Wciąż raz patrzymy na to samo oczami kobiety, która przeżyła życiową tragedię, a chwilę potem – faceta, którego zaczęło wkurzać dotychczasowe życie i rozpoczął romans. Ona widzi siebie rozczochraną, bez makijażu, w spodniach albo jakichś starych sukienkach – on postrzega ją jako boginię, seksowną, zalotnie uśmiechniętą i niemal zawsze z rozpuszczonymi włosami i na obcasach.
Wyłapywanie tych różnic to absolutnie świetna sprawa i powód, by uwielbiać "The Affair", nawet kiedy fabuła nieco zawodzi. A przy tym należy pamiętać, że nie możemy interpretować wszystkiego jako fragmentów opowieści z przesłuchania i od razu zakładać, że jeśli coś się nie zgadza, to ktoś kłamie. Przecież o niektórych rzeczach policjant wyraźnie nie wie, co czyni całość jeszcze bardziej pogmatwaną, niejasną i wymykającą się wszelkim klasyfikacjom. Ba, jest jeszcze jedna kwestia – otóż my ich wspomnienia znamy fragmentarycznie, nie znamy całości. Coś, co postrzegamy jako różnicę czy też niespójność może być zwykłym przemilczeniem albo po prostu znakiem, że dla jednej osoby ma to większą wagę niż dla drugiej. Dobrym przykładem takiej potencjalnej niespójności jest test ciążowy z 9. odcinka – to jak najbardziej możliwe, że najpierw znalazła go Alison i poczyniła jakieś założenie, a dopiero potem z tego samego kosza wyciągnął go Noah. Prawdopodobnie tak właśnie było. W serialu roi się od momentów, które można by w ten sposób rozgryzać.
Sam finał miał sporo rewelacyjnych scen. Otwierająca go sekwencja z Noah w basenie i w ramionach kolejnych kochanek nieco mi przypomniała madmenowe "The Summer Man", kiedy to Don Draper pływał, pisał dziennik i umawiał się z młodszą dziewczyną, by skończyć w ramionach kogoś zupełnie innego. Z Dona co prawda pływak był raczej marny, ale podobieństw w jego ówczesnej sytuacji życiowej i sytuacji Noah po wyprowadzeniu się od żony można by spokojnie znaleźć więcej. Niesamowicie podobało mi się też to, że oto znalazł się człowiek, któremu kulejący system szkolnej sprawiedliwości (rubber room to swego rodzaju koza dla nauczycieli, w której muszą się pojawiać, czekając na orzeczenie kary dyscyplinarnej. Razem z Noah siedzą sami nauczyciele, stąd tak wysoka reprezentacja osób czytających książki) oddał przysługę – i to prawdopodobnie największą w życiu. Może też powinnam dać się zamknąć w kozie, bo tak się składa, że od dawna nie jestem w stanie dokończyć czegoś dłuższego. Zachwycający pomysł, naprawdę.
Rodzinne dramaty Noah i ciąża Whitney to dla mnie niestety tylko elementy konieczne, żeby to się dalej kręciło, choć przyznaję, doskonale zagrane. Dużo lepiej ogląda mi się kłótnie Alison i Cole'a, którzy w finale potraktowali się niesamowicie brutalnie – a przynajmniej ona tak to pamięta/chce pamiętać. Ruth Wilson zasługuje na wszystkie nagrody tego świata za uczynienie swojej postaci tak prawdziwą osobą. Gra subtelnie, bez niepotrzebnej przesady, a jednak widać, ile emocji, często skrajnych, kłębi się w jej bohaterce. Scena, w której Cole wyciąga pistolet, to w jej wersji prawdziwy dramat z szalonymi zwrotami akcji. W wersji Noah dostaliśmy, hm, cliffhanger, ale wcześniej nie wyglądało to aż tak strasznie. Ich relacje różnią się niemal całkowicie – zgadza się tylko to, że Cole wyciągnął pistolet. I na tym właśnie polega urok tej historii – pomijając ewidentne kłamstwa, widzimy po prostu, jak różnie dwie osoby potrafią zapamiętać to samo zdarzenie. Do jak różnych elementów przykładają wagę. Noah dobrze zapamiętał pojawienie się Scotty'ego, dla Alison było ważne tylko to, że facet, z którym przeżyła ponad dekadę, wyciągnął broń i zaczął nią grozić ludziom. A potem ten zbawca, Noah, wziął ją w ramiona i już było dobrze.
Ale finał pierwszego sezonu "The Affair" nie miałby takiej siły rażenia, gdyby nie rozwój śledztwa i aresztowanie Noah na końcu. Nasz dobry znajomy, detektyw Jeffries – który najwyraźniej nie jest ani żonaty, ani rozwiedziony, jest gejem i ma faceta o imieniu Steve – poskładał to i owo i uznał, że to wystarczy, aby dokonać aresztowania. I tyle. A my zostaliśmy z kolejnymi zagadkami do rozwikłania. Czy Noah rzeczywiście potrącił Scotty'ego? Moim zdaniem nie. Prędzej chroni którąś z kobiet swojego życia – raczej Helen niż Alison. Bo to właśnie Helen miała motyw, a dodatkowo znajdowała się w nie najlepszym stanie psychicznym, po tym jak jej małżeństwo rozleciało się na dobre, a brat faceta, który uprawiał seks z jej nastoletnią córką, mierzył do niej z pistoletu. Alison zmieniła się i już nie wygląda na kruchą osóbkę, którą poznaliśmy w Montauk, ale nie sądzę, aby zabicie Scotty'ego było tym, co ją zmieniło. Dopuszczam natomiast możliwość, że podczas przesłuchań ona kłamała, przekonana, iż to Noah jest odpowiedzialny za tę śmierć. I możliwość, że go wrobiła, też dopuszczam.
Skomplikowany serial, proszę państwa – i jak na razie napisany bezbłędnie. Owszem, jeśli ogląda się uważnie, nie wszystkie twisty zaskakują, ale jednak chyba też nie wszystko przewidzieliśmy. Sam tytuł "The Affair" w zasadzie jest mylący, bo przecież mamy tu dużo, dużo więcej niż tytułowy romans. Mamy więcej niż dwoje świetnych bohaterów i prawdziwe kłębowisko emocji. Mamy doskonały dramat psychologiczny, niezły kryminał i genialny Rashomonowy sposób narracji. Jest co rozgryzać i jest o czym co tydzień dyskutować, bo tu wszystko zostało przemyślane, nawet sceny seksu czemuś służą i sporo mówią o relacjach bohaterów. Wystarczyło spojrzeć, jak Noah odwrócił Helen, zanim ją przeleciał "na zgodę". Brr.
O ile jeszcze niedawno byłam sceptyczna co do 2. sezonu, po tym finale widzę, jak wiele zostało do opowiedzenia, i jestem szalenie ciekawa ciągu dalszego. Do wypełnienia została duża luka czasowa – nie wiemy dokładnie jaka, zapewne kilka lat – pomiędzy ostatnim spotkaniem na ranczu w Montauk a okresem, w którym toczy się przesłuchanie. Choć w tegorocznym finale sporo wyjaśniono, wciąż więcej jest pytań niż odpowiedzi.
Twórczyni serialu Sarah Treem na łamach E! Online zapowiedziała, że w 2. sezonie poznamy punkty widzenia kolejnych bohaterów. Czy to oznacza, że tym razem pierwsze skrzypce będą grać Maura Tierney i Joshua Jackson? To jeszcze nie zostało potwierdzone na pewno, ale rzeczywiście plan jest taki, że zobaczymy Helen i Cole'a jako narratorów (nie wiadomo, czy jedynych). Treem ma też w planach ujawnienie obiektywnej prawdy dotyczącej najważniejszych wydarzeń – przede wszystkim dowiemy się, kto jest odpowiedzialny za śmierć Scotty'ego. Przy czym zanim do tego dojdziemy, znów będziemy oglądać podobne puzzle jak w 1. sezonie. A wszystko rozpocznie się zaraz po wydarzeniach z niedzielnego finału.
Powodów, by czekać, jest aż nadto. "The Affair", choć miało słabsze momenty, okazało się jednym z najciekawszych seriali tej jesieni. Oryginalny jak na telewizyjną produkcję sposób narracji, znakomite kreacje aktorskie Ruth Wilson i Dominica Westa, piękne zdjęcia, mocne portrety psychologiczne bohaterów i przede wszystkim fajny, przemyślany scenariusz, którego rozplątywanie to czysta przyjemność. A wszystko to w genialnie prostej, kameralnej oprawie. Uwielbiam takie historie, chcę więcej takich historii i zdecydowanie już się nie mogę doczekać kolejnego sezonu.