Komedie: 25 najlepszych odcinków 2014 roku
Redakcja
30 grudnia 2014, 21:36
"Parks and Recreation" (6×21-22 – "Moving Up")
Nikodem Pankowiak: To był naprawdę wielki finał takiego sobie sezonu. Była wizyta w San Francisco i gościnny występ Michelle Obamy, był wielki koncert, na którym pojawił się hologram Li'l Sebastiana, ale i tak wszystko przebił krótki gościnny występ Dona… Jona Hamma. Świetną decyzją twórców wydaje się także przeskoczenie z akcją o trzy lata do przodu. W końcu po co oglądać Leslie w ciąży, skoro dopiero co w tym stanie widzieliśmy Ann? Zamiast tego lepiej zająć się przyszłością, która przynosi sporo innych możliwości…
Marta Wawrzyn: Ach, to były czasy, kiedy jeszcze nie wszystkie dziewczyny dookoła wiedziały, kto to Chris Pratt! Akcja z deskorolką to absolutne mistrzostwo, ale nie jestem pewna, co bym o niej sądziła, mając w pamięci obrazy ze "Strażników Galaktyki". W końcu Star Lord to też mistrz!
Dwuodcinkowy finał 6. serii "Parks & Rec" rzeczywiście był przecudny i wielokrotnie udowodnił, że serialowe życie bywa pełne miłości, gofrów i możliwości. Przeskok czasowy to czyste szaleństwo i zabieg genialny w swojej prostocie. Świetnie było zobaczyć Bena i Leslie jako power couple i rodziców całej gromadki dzieci, a także Dona, tfu, Jona Hamma w roli wyjątkowo kiepskiego pracownika i tego, no, Terry'ego gdzieś tam w tle.
A przy tym to był niesamowicie feministyczny finał – okazało się, że kobieta w dzisiejszych czasach nie musi dokonywać żadnych wyborów, może mieć absolutnie wszystko. Oczywiście ta nowa Leslie, z 2017 roku, pewnie będzie troszkę inna niż nasza dobra znajoma… ale to już temat na kolejny sezon. Który, miejmy nadzieję, będzie jeszcze lepszy niż dotychczasowe.
"Orange Is the New Black" (2×09 – "40 OZ of Furlough")
Bartosz Wieremiej: Piper (Taylor Schilling) na przepustce i pogrzebie. Piper na przepustce i pogrzebie zalicza potężne zderzenie z rzeczywistością. Piper na przepustce i pogrzebie zalicza potężne zderzenie z rzeczywistością i tylko udowadnia, że przynajmniej na razie bardziej przynależy do Lichtfield niż do świata zewnętrznego. Piper na przepustce i pogrze… a i tak gwiazdą odcinka był fantastyczny Cal (Michael Chernus).
"40 OZ of Furlough" to jednak nie tylko krótka wizyta na wolności, ale również odcinek obfitujący w wiele zdarzeń w samym Lichtfield i okolicach. Zobaczyliśmy m.in. triumfalny powrót Pornstache'a (Pablo Schreiber), a Bennettowi (Matt McGorry) trochę odbiło. Prochy znalazły swoją drogę do więzienia, Healy (Michael J. Harney) pojawił się u terapeuty, a retrospekcje wreszcie pokazały pamiętny dzień, w którym Red (Kate Mulgrew) poznała Vee (Lorraine Toussaint).
Marta Wawrzyn: Kiedy przyszło do wybierania najlepszego odcinka "Orange Is the New Black", aż nas rozbolały głowy, bo chcieliśmy wybrać wszystkie. O, na przykład finał, w którym naprawdę fajnie połączyły się wątki z całego sezonu i którego końcówka codziennie doprowadza mnie do szaleństwa – bo czymże innym jest sprawdzanie na pół roku przed premierą nowego sezonu, czy może już coś o nim wiadomo?
Ostatecznie wygrał odcinek z przepustką, pokazujący Piper z trochę innych stron i dający nam, widzom, nową perspektywę. Jedni pewnie bardziej pamiętają Piper przemawiającą na pogrzebie, inni seks, do którego nie doszło, jeszcze inni zupełnie ten odcinek odrzucają, bo nie lubią głównej bohaterki. Ja ciągle ją widzę siedzącą na moście, o, taką, jak na zdjęciu poniżej. Pamiętam też dobrze, co powiedziała Rudej, zatroskanej o losy swojej dawnej knajpy. I wydaje mi się, że dopiero dzięki temu odcinkowi rzeczywiście ją polubiłam.
"Brooklyn 9-9" (2×04 – "Halloween II")
Nikodem Pankowiak: To już drugi bardzo dobry halloweenowy odcinek, w którym mogliśmy obserwować starcie Jake'a i kapitana Holta. Bardzo dobrze, że tym razem to Holt wyszedł z tego starcia zwycięsko, bo tym samym Jake mógł nabrać jeszcze więcej respektu do swojego przełożonego, co z pewnością dobrze wpłynie na ich relację. Właśnie te 20 minut udowodniło, że "Brooklyn Nine-Nine" jako komedia nie ma sobie równych w telewizji ogólnodostępnej. W kolejnych tygodniach nie zawsze było już tak kolorowo, ale nadal mam ogromną wiarę w tę produkcję.
Marta Wawrzyn: Dla mnie "B99" to ostatecznie jednak sympatyczny średniak, ale odcinki halloweenowe po prostu kocham. Zemsta kapitana Holta za to, co zrobił mu Jake rok temu, rzeczywiście była słodka i po prostu prześmieszna. Muszę przyznać, że prawie do ostatniej chwili niczego nie podejrzewałam. No bo jak można podejrzewać tego wesołka, kapitana Holta, o coś takiego? Toż to była akcja rodem z "Ocean's Eleven"!
A na dodatek to właśnie w tym odcinku Gina rozłożyła mnie na łopatki nazwą swojej grupy tanecznej. Floorgasm, gdybyście nie pamiętali. "B99" ma naprawdę fajne momenty.
"You're the Worst" (1×08 – "Finish Your Milk")
Bartosz Wieremiej: Prawda, kłamstwa i dwie Gretchen (Aya Cash), czyli wizyta rodziców, która doprowadziła do prawdziwej katastrofy. Tak, oczekiwania bywają zgubne, związki kruche, a trzeba przyznać, że niektóre rzeczy zostały odebrane inaczej, niż można się było spodziewać.
Niby nic nowego, a jednak wspomniana już Aya Cash i grający Jimmy'ego Chris Geere spowodowali, że ten całkiem normalny i typowy zestaw wyzwań wydawał się bardzo świeży. Ich reakcje w niektórych sytuacjach były po prostu bezcenne, a sam odcinek obfitował w kilka ciekawych zwrotów akcji.
Dodajmy jeszcze, że w "Finish Your Milk" załapaliśmy się również na "nakręcanie" Edgara (Desmin Borges) oraz na bardzo dziwną sesję jogi. Co więcej, uczestniczka tej ostatniej, czyli Lyndsay (Kether Donohue), próbowała jeszcze spędzić dzień z Paulem (Allan McLeod). Rowerek, latające modele samolotów i piwo – ten to ma wszystko porządnie wykombinowane. Pozazdrościć.
"Silicon Valley" (1×06 – "Third Party Insourcing")
Michał Kolanko: Jedną z najlepszych rzeczy w tym serialu jest to, jak bezwzględnie wyśmiewa prawdziwe trendy z Doliny Krzemowej. Dlatego gdy tylko Jared wsiadł do samochodu bez kierowcy, było całkiem jasne, że skończy się to bardzo źle. Ale chyba nikt nie spodziewał się, że biedny Jared trafi na sztuczną wyspę należącą do Petera Gregory'ego, gdzie nie ma nikogo żywego, są tylko roboty.
W tym odcinku poznaliśmy też 16-letniego programistę uzależnionego od Adderallu, Kevina o nicku "The Carver", który miało być jedynym ratunkiem dla zespołu przygotowującego aplikację Pied Piper. Ale jego zaangażowanie oczywiście nie mogło skończyć dobrze dla całego projektu. Dowiedzieliśmy się też, na czym polega chrzest w wykonaniu satanistów. Dzień jak każdy inny w Dolinie Krzemowej. Ten serial w mistrzowski sposób pokazuje – oczywiście w wyostrzony sposób – absurdy tamtejszego świata i najgorsze cechy ludzi, którzy robią w nim działają.
Marta Wawrzyn: Odcinek absurdalny, szalenie śmieszny i tak gorzki, jak to tylko możliwe w przypadku komedii. Ale to w zasadzie można powiedzieć o niemal każdym odcinku "Doliny Krzemowej". Nie da się ukryć, że ten konkretny pamiętamy ze względu na kompletnie odjechaną akcję z autem bez kierowcy.
Swoją drogą, kilka dni temu w jednym z bardzo poważnych serwisów technologicznych przeczytałam prognozę, że samochody Google skończą dokładnie tak jak Google Glass, czyli marnie. I tak czytając, pomyślałam, że ha!, nie tylko ja widziałam, co się stało z Jaredem.
"How I Met Your Mother" (9×23-24 – "Last Forever")
Marta Wawrzyn: Szalenie kontrowersyjny finał "Jak poznałem waszą matkę" z pewnością byłby odebrany inaczej przez publiczność, gdyby wyemitowano go po pięciu albo sześciu sezonach, a nie dziewięciu. Po tym jak spędziliśmy cały sezon na przygotowaniach do wesela i poznawaniu Matki, publiczność miała prawo poczuć się, hm, oszukana. I ja rozumiem te zastrzeżenia, ale nie do końca się z nimi zgadzam. Bo to po prostu był bardzo dobry odcinek, który po upływie tych wszystkich miesięcy wciąż świetnie pamiętam. I który uważam za bardzo życiowy, bo słodko-gorzki, tak jak cały serial, w którym przecież było wszystko, włącznie ze śmiercią ojca jednego z bohaterów.
Niby wszystko się dobrze skończyło, każdy z bohaterów jakoś się odnalazł, ale przecież mało kto jest do końca szczęśliwy. Grupa przyjaciół się rozpadła, Robin odbiło na punkcie kariery, Barneyowi przytrafiło się dziecko z kobietą, której imienia nie pamięta, a Ted i Matka… no, wiecie, co się z nimi stało. Tak bywa. Sam pomysł z klamrą w postaci niebieskiej trąbki i powrotu do miłości sprzed lat uważam za bardzo fajny, w końcu kto powiedział, że w życiu mamy mieć tylko jedną prawdziwą miłość?
Wiem, że połowa z Was za chwilę się ze mną nie zgodzi. Ale nic na to nie poradzę – my na Serialowej ten finał naprawdę lubimy, choć nie uważamy, by był całkiem bez wad.
"Girls" (3×07 – "Beach House")
Nikodem Pankowiak: To był najsłabszy sezon serialu Leny Dunham, ale ten odcinek zdecydowanie należy wyróżnić. Wszystkie "przyjaciółki" zostały zamknięte razem pod jednym dachem, co nie mogło się dobrze skończyć. Szybko na wierzch wyszły skrywane pretensje i różnice charakterów, a my mogliśmy oglądać prawdziwy festiwal ludzkich emocji. Szkoda, że Lena nie funduje nam takich odcinków częściej, za to czasami zupełnie niepotrzebnie udziwnia fabułę zupełnie niepotrzebnymi wątkami.
Marta Wawrzyn: Ja też w tym roku miałam już zupełnie inne ulubione dziewczyny, ale było parę odcinków "Girls", które zapadły mi w pamięć. Na przykład ten, w którym umierała babcia Hannah. No i oczywiście "Beach House", w którym bohaterki serialu pojechały nad morze, Marnie wszystko pięknie zaplanowała, a z tych planów nic nie wyszło, bo pojawił się Elijah i jego znajomi.
Kłótnia była po prostu szalona, bo przecież wyszły w niej rzeczy, które wszyscy od dawna w sobie skrywali. Rzeczywiście przez większość odcinka można było myśleć, że to już tylko taka "przyjaźń w czasach Instagrama". Ale koniec końców nie zgadzam się z tym cudzysłowem użytym przez Nikodema przy słowie "przyjaciółki". Rzeczywiście, relacje tych dziewczyn potrafią być pokręcone i nieszczere, ale z drugiej strony – one znają się od lat, wiedzą, czego się po sobie spodziewać i nawet jeśli są momenty, kiedy mają ochotę się pozabijać, wciąż czuć wyjątkowość ich relacji.
Najlepiej to widać w kończącej odcinek scenie, w której one zaczynają spontanicznie, bez zbędnych słów "tańczyć", siedząc na przystanku autobusowym. To chyba najlepsza scena 3. sezonu "Girls".
"Veep" (3×07 – "Special Relationship")
Michał Kolanko: Ekipa wiceprezydent Meyer co chwila popełnia katastrofalne błędy, ale być może nigdy nie było to tak widoczne jak właśnie w odcinku, w którym Selina odwiedza Londyn. Szef kampanii Dan, który zatrudnił "osobistego trenera" dla Seliny bez sprawdzenia jego przeszłości, najlepiej to udowadnia.
Ale w Londynie wszystko idzie źle, nawet foto opp w pubie staje się medialną wpadką. To zresztą najmniejszy problem Seliny – w trakcie wyjazdu okazuje się, że jej trener, Ray, w swoich esejach wyraził swoje oryginalne podejście do problemu otyłości ("To nic, czego Budda by nie powiedział" – tak się potem tłumaczył). To powoduje kolejną katastrofę, tym razem na konferencji prasowej. Wszystko, ale absolutnie wszystko, idzie nie po myśli Seliny – napakowany red bullami Dan nie ma żadnej kontroli nad tym, co się dzieje.
W tym odcinku jak w soczewce widać wszystkie zalety "Veepa" – od pokazania prawdziwych sytuacji kampanijnych (źle przygotowana podróż), poprzez świetny, ostry humor, aż po znakomite kreacje aktorskie. Tu doskonały jest zwłaszcza Christopher Meloni jako osobisty (z naciskiem na to słowo) trener/doradca Seliny.
Ostatecznie Dan – jak to zwykle bywa – płaci najwyższą polityczną cenę za swoje błędy. Całość to jeden z najzabawniejszych odcinków serialu w jego historii. Spójrzcie tylko na ten kapelusz…
"Black-ish" (1×05 – "Crime and Punishment")
Bartosz Wieremiej: "Crime and Punishment" to jeden z moich ulubionych odcinków "Black-ish". Nie brakuje w nim rodzinnych gierek, śmiesznych planów oraz świetnej puenty. Nie, nie jest nią to, że Pops (Laurence Fishburne) nie powinien sam zostawać z dziećmi. Choć nie powinien.
"Crime and Punishment" zachwycało od pierwszych sekund i istoty każdego lania, przez tak przyjemne momenty, jak przewijanie soczystych wypowiedzi Bow (Tracee Ellis Ross) – jakże chciałbym usłyszeć, co mówiła – aż po samą scenę lania. Scenarzystom udało się po prostu stworzyć bardzo zabawny odcinek dotyczący aktualnego i poruszanego przez wielu tematu i należą im się za to brawa. Nie zabrakło w nim nawet korporacyjnej hipokryzji, a bliźniaki raz jeszcze miały okazję pokazać, że są fantastyczne.
"Jane the Virgin" (1×01 – "Chapter One")
Marta Wawrzyn: W zasadzie w tym miejscu mógłby się znaleźć którykolwiek z dziewięciu pierwszych odcinków "Jane the Virgin", bo wszystkie są tak samo świetne. Wybrałam "Chapter One" ze względu na to niesamowite zaskoczenie, jakie stanowił dla mnie serial CW. Zupełnie się nie spodziewałam, że będzie aż tak świeżo, uroczo i naturalnie.
Pamiętam też szok, jaki mi towarzyszył, kiedy pan narrator, cierpliwie i z tą swoją ciepłą ironią, przedstawiał nam kolejnych bohaterów i powiązania między nimi. Byłam absolutnie przekonana, że nigdy w życiu w tym się nie połapię, ale podobało mi się to kolorowe szaleństwo, oj, podobało! Wszystko dlatego, że twórcy przesunęli tutaj granicę absurdu gdzieś w kosmos i stworzyli jeden z najbardziej pokręconych i uroczych komediowych światków, po którym Gina Rodriguez porusza się z niesamowitym wyczuciem, dobrze wiedząc, kiedy należy zagrać na jakich strunach. Na drugim planie zresztą nie jest wcale słabiej – w pilocie jeszcze aż tak tego nie widać, ale w kolejnych odcinkach na prawdziwe gwiazdy wyrastają telenowelowy ojciec Jane, Rodrigo Rogelio, i zła blondyna, Petra.
Od czasów amerykańskiej "Brzyduli" nie było równie udanej i równie zabawnej wariacji na temat klasycznej telenoweli. Niezmiennie wszystkim polecam.
"Louie" (4×03 – "So Did the Fat Lady")
Marta Wawrzyn: "Louie" w tym roku miał swoje wzloty i upadki, a całość była jeszcze bardziej gorzka niż zwykle. Jego zakochania w kobiecie z Węgier, nieznającej ani słowa po angielsku, nigdy nie zrozumiem. OK, to było fajne na początku – ale żeby tak przez pół sezonu!? Świetnie za to wyszło "In the Woods", z młodszą wersją głównego bohatera.
Ale najświetniejszy był jeden krótki odcinek, w którym pojawiła się Sarah Baker, czyli tytułowa "gruba dama", i zadziwiła i Louiego, i nas. Wreszcie ktoś wyjaśnił smęcącemu komikowi, że nie, kurcze, jego życie wcale nie jest takie najgorsze. Zazwyczaj oglądaliśmy, jak Louie próbuje w żałosny sposób wyrywać laski, u których nie ma szans, tym razem sytuacja w intrygujący sposób się odwróciła. Na randkę próbowała go zabrać grana przez Sarah Baker Vanessa, a on tylko odmawiał i odmawiał.
Kiedy w końcu zgodził się z nią iść na spacer, dziewczyna szczerze wygarnęła mu, co o tym wszystkim myśli, a on zmieszał się jak nigdy w życiu. Ale co z tego, że wysłuchał, zrozumiał i nawet docenił, z jak zabawną kobietą ma do czynienia, skoro na kolejną randkę jej nie zaprosił…
Ach, i jeszcze ta końcówka! Końcówka tego odcinka jest najlepsza – jeśli widzieliście, wiecie, o co chodzi, jeśli nie, koniecznie nadróbcie.
"Community" (5×05 – "Geothermal Escapism")
Bartosz Wieremiej: "Geothermal Escapism" to wielkie pożegnanie Troya (Donald Glover) przed wyruszeniem w świat oraz opowieść o tym, w jaki sposób z całą tą sytuacją próbuje sobie poradzić Abed (Danny Pudi). Jak zwykle całe Greendale ogarnęło więc totalne szaleństwo, a i nie obyło się bez klonowania. Padło też urocze "Troy and Abed in a bubble", a jeśli mnie pamięć nie myli, to samą grę wygrała Britta (Gillian Jacobs).
Co więcej, wyszła z tego odcinka naprawdę interesująca postapokaliptyczna historia. A przecież można było wszystko koncertowo spartaczyć i np. zagonić do roboty Kevina Costnera. Efekt wysiłków nazwałoby się "Lavaworld the sequel to Waterworld …czy jakoś tak" i wszyscy żyliby długo…
Marta Wawrzyn: Chyba znalazło się w tym sezonie "Community" parę dobrych odcinków, ale pod koniec roku niestety ledwie je wszystkie pamiętam, tak średni był 5. sezon jako całość. Ponad przeciętność zdecydowanie wybija się ten właśnie odcinek, z pożegnaniem bohatera, bez którego serial już nie jest taki sam, i jednocześnie genialną parodią filmów w stylu "Mad Maxa". O takie "Community" walczyliśmy! I obyśmy takie "Community" zobaczyli w 6. serii.
"Broad City" (1×10 – "The Last Supper")
Marta Wawrzyn: Ilanę i Abbi, czy dziewczyny z "Broad City", "odkryłam" tak naprawdę dopiero kilka dni temu i jestem na siebie strasznie zła. Bo to jest jedna z najfajniejszych, najbardziej świeżych komedii tego roku, a one są tak kolorowe, bezczelne i swobodne, że aż chciałoby się, aby sezon miał więcej odcinków. A tak, cóż, skończyłam go w jeden dzień. I choć były tam odcinki mniej udane, jak ten z huraganem i zagadką pewnej kupy, trafiły się też prawdziwe cudeńka, jak odcinek z wyprawą na wesele, czy właśnie finał.
Dziewczyny rzeczywiście dały w nim czadu, bo też okazja była wyjątkowa: urodzinowa kolacja Abbi w superdrogiej, supereleganckiej restauracji. To nie jest żaden nowy koncept, ale chyba jeszcze nikt nie zrobił z tego takiego totalnego szaleństwa, jak te dwie panie. Wszystko tutaj było nie na miejscu, począwszy od strojów (zwłaszcza Ilany), poprzez mocno niecenzuralne rozmowy, przerażające wydarzenie w toalecie, aż po festiwal obżarstwa, zakończony występem kobiety-Hulka i przyjazdem karetki pogotowia. Zderzenie światów było rzeczywiście duże, choć trochę zostało zniwelowane przez ostrą kłótnię, która w międzyczasie wybuchła w kuchni pomiędzy Amy Poehler (jedną z producentek serialu) i Sethem Morrisem.
Ostatnia scena "Ostatniej wieczerzy" wypadła po prostu perfekcyjnie – właśnie to bym robiła, gdybym była młoda i mieszkała w Nowym Jorku. Ach, no i nie zapominajmy o biednych martwych zwierzątkach z filmów… To też była strasznie zabawna rozmowa. Ilana i Abbi rządzą, a ja cieszę się, że już w styczniu 2. sezon.
"Faking It" (2×04 – "Lying Kings and Drama Queens")
Marta Wawrzyn: Odcinki pierwszego sezonu "Faking It", przyznam szczerze, zdążyły już mi zlać się w jedną całość, która, o ile pamiętam, nawet mi się podobała, ale w której nie umiem znaleźć jednego konkretnego, wyróżniającego się odcinka. Natomiast w 2. serii trafiła nam się prawdziwa perełka, z gościnną rolą Laverne Cox, która wcieliła się w nauczycielkę prowadzącą kółko dramatyczne dla młodzieży. Była w tej roli cudowna, niczym zmanierowana diva, która zgubiła drogę do Hollywood i wylądowała w Teksasie.
Z kolei Rita Volk raz jeszcze udowodniła, że posiada całkiem duży talent komediowy. To, co wyprawiała Amy na imprezie w domu Liama, kiedy zorientowała się, że znalazła się w samym środku jakiejś okropnej "Mody na sukces", to prawdziwa komediowa jazda bez trzymanki. Ba, w tym odcinku podobała mi się nawet Karma, która wreszcie powiedziała prawdę o tym, co się z nią działo przez te szalone miesiące, które rozpoczęły się od tego, że "ktoś" wpadł na to, aby udawać lesbijki i zyskać w ten sposób na popularności w szkole. Jak zwykle przezabawny był też Shane, ale to akurat jest norma.
"Transparent" (1×08 – "Best New Girl")
Nikodem Pankowiak: Odcinek pokazujący, jak narodziła się Maura, był bezbłędny. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do klasy aktorskiej Jeffa Tambora, tutaj wreszcie mógł się ich wyzbyć. Do tego należy wspomnieć także o Judith Light oraz gościnnym występie Bradleya Whitforda. Reszta obsady zniknęła z pola widzenia, ale dzięki retrospekcjom mogliśmy wiele dowiedzieć się o wydarzeniach, które w jakiś sposób miały wpływ na ich pokręcone osobowości. Lepiej poznaliśmy zwłaszcza Ali, której historia z bat micwą pojawiła się jeszcze w finale odcinka. To też ogromna zaleta "Transparent" – tutaj żadna scena nie jest przypadkowa. Wszystko ma sens i prędzej czy później będzie miało swoje konsekwencje.
Marta Wawrzyn: Rzeczywiście, Jeffrey Tambor jest w "Transparent" jeszcze bardziej niesamowity, niż wszędzie indziej. To, jak się zmienia, kiedy z Morta przepoczwarza się w Maurę, przerasta moje zdolności pojmowania. I nie chodzi tu tylko o perukę i makijaż, on zupełnie inaczej się rusza, zmienia mu się mimika twarzy i wręcz cała osobowość. Widać, jak jego bohater staje się szczęśliwszym człowiekiem, mimo że minęło 20 lat i wciąż w zasadzie nie jest akceptowany. Zwłaszcza przez własne dzieci, które nie są w stanie udawać, że czują się przy swoim ojcu komfortowo.
"Best New Girl" pokazał, że zmieniło się wszystko – już nie trzeba ukrywać się na obozach w lesie – i jednocześnie nie zmieniło się nic. Ale też rzucił nowe światło na samolubną Ali, którą przez poprzednich siedem odcinków zdążyłam szczerze znienawidzić. Ten odcinek przybliżył mnie do zrozumienia, co w niej siedzi, i dlaczego nie tak do końca jest temu sama winna.
"Transparent" bardzo subtelnie pokazuje, jak wzajemne zależności i zaszłości sprzed lat wpłynęły na członków tej popapranej, a jednak zupełnie zwyczajnej rodziny, i dlaczego każdy znajduje się dziś w miejscu, w którym się znajduje. To genialny serial, a ten odcinek jest najlepszym dowodem.
"The Comeback" (2×06 – "Valerie Cooks in the Desert")
Marta Wawrzyn: Jeden z amerykańskich krytyków określił ten odcinek mianem "Hollywood Horror Story" i ja raczej tego nie pobiję. Mogę tylko się pod tym podpisać obiema rękami: to rzeczywiście był horror, w przerażająco gorących klimatach, z wężami, godzinami leżenia w bagażniku i gotowaniem na pustyni. A najgorsze, że Mark nie docenił – bo i trudno, żeby to uczynił, zważywszy okoliczności – poświęcenia Valerie i praktycznie zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Nie, chwila – najgorsze było to, że Jane udokumentowała całe wydarzenie swoimi kamerami.
Choć wcześniej wiele razy wydawało się, że Valerie jest już na totalnym dnie, mam wrażenie, że ten pustynny horror przebił wszystko. I właśnie dlatego to mój ulubiony odcinek.
"Mozart in the Jungle" (1×10 – "Opening Night")
Nikodem Pankowiak: Trudno wybrać jeden ulubiony odcinek, gdy obejrzenie całego serialu zajęło mi jeden dzień. Przez to wszystko zlało się w całość, ale uważam, że uhonorowanie finału jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Narracja w tym serialu jest taka, że właściwie te 10 odcinków powinniśmy potraktować jako całość, nie wyciągać jednego faworyta. Skoro jednak muszę to zrobić, wybieram finał, ponieważ był bardzo dobrym zwieńczeniem tej ogromnej niespodzianki, jaką był dla mnie "Mozart in the Jungle".
Oczywiście, otwarcie nowego sezonu w nowojorskiej filharmonii nie mogło obyć się bez zgrzytów. Nie da się tego uniknąć, jeśli większość bohaterów to banda egocentryków. Ten odcinek udowodnił nam także, że między Hailey i Rodrigo rodzi się coraz większa fascynacja, co na pewno będzie miało swoje konsekwencje w kolejnym sezonie. O ile ten powstanie, ale innej możliwości nawet nie biorę pod uwagę.
"Looking" (1×05 – "Looking for the Future")
Marta Wawrzyn: Bardzo lubię ten skromny, kameralny serial o zwykłym życiu zwykłych chłopaków, którzy są gejami, ale w żadnym razie ich to nie definiuje. A "Looking for the Future" lubię najbardziej, bo to odcinek wyjątkowy, składający się w całości z rozmowy dwóch osób – Patricka i jego nowego chłopaka, Richiego. Momentami bardzo prostej i o niczym, momentami przerażająco szczerej.
Wielkie tematy, jak rodzina, małżeństwo czy pierwsze miłości, potraktowane zostały jak wszystko inne, kolejny kawałek nas, o którym czasem nie chcemy mówić wcale, a czasem dzielimy się nim z drugim człowiekiem tak po prostu. Nie zabrakło też w tym odcinku seksu, ale to w zasadzie bez znaczenia. Dużo ważniejsze od łamania tabu – co przecież HBO robi praktycznie co tydzień – było to, że udało się stworzyć atmosferę intymności, tak niesamowitą, że oglądając to, czułam się niemalże intruzem.
"Episodes" (3×09 – "Episode 9")
Marta Wawrzyn: To był średni sezon "Episodes", ale ten finał… ach, co to był za finał! Wszystko w nim poszło nie tak, wszyscy marnie skończyli. Podczas gdy bohaterowie przez cały odcinek poszukiwali dla siebie opcji, kręcili nosami i szykowali się do ucieczki z tego piekła, życie miało już dla nich przygotowane zakończenie najgorsze z możliwych. Zakończenie tak perfidnie okrutne, że chyba nikomu z nas wcześniej nie wpadło ono nawet na chwilę do głowy. Zamiast happy endu – znaczy końca całej tej hollywoodzkiej męki dwójki Brytyjczyków, którzy wciąż tam nie pasują – wybrano niekończący się koszmar z "Krążkami" w roli głównej.
Tak dołującego odcinka w "Episodes" chyba jeszcze nie było. I jednocześnie tak dobrego – bo przecież było tu wszystko, twisty, szoki, zaskoczenia i mnóstwo porządnego, wisielczego humoru. A do tego ten genialny kawałek z filiżanką. Powtórzę tylko: ach, co za finał!
"Archer" (5×01 – "White Elephant")
Mateusz Madejski: Na początku mijającego roku skrót ISIS jeszcze nie kojarzył się z państwem islamskim, ale z agencją, w której pracował Archer. Agencja ta była supertajna i w odcinku "The White Elephant" okazało się, że działa zupełnie nielegalnie.
Epizod był świetny, bo wywrócił do góry nogami cały serial. Ekipa stanęła już zupełnie po ciemnej stronie mocy i zaczęła handlować narkotykami. Oczywiście z charakterystyczną dla siebie nieporadnością. Cały sezon niestety nie był tak dobry, jak pierwszy odcinek. Ale pierwszy epizod miał wszystko, co najlepsze w "Archerze", czyli przewrotny humor, dużo dowcipów z matką agenta w roli głównej oraz sporo ciekawych zwrotów akcji.
"Suburgatory" (3×13 – "Stiiiiiiill Horny")
Marta Wawrzyn: Pamiętacie jeszcze w ogóle, że było kiedyś coś takiego jak "Suburgatory"? To było w czasach, kiedy Emily Kapnek umiała robić fajne seriale, a nie potworki w rodzaju "Selfie". Serial o rudowłosej dziewczynie, która w ramach kary – najgorszej możliwej! – zmuszona została do przeprowadzki na przedmieścia, też co prawda w ostatnim sezonie troszkę już momentami niedomagał, ale finał wypadł rewelacyjnie.
Nie byłam zwolenniczką ślubu Lisy i Malika – bo nastoletnie śluby to generalnie coś okropnego – ale nawet scena, w której próbowali skonsumować małżeństwo, w czym przeszkadzała im reszta rodziny, bardzo mi się podobała, bo przecież była absolutnie bezbłędna.
Ale ważniejsze było to, że w tym finale odnalazła się inna para – Tessa i Ryan, w których w ostatniej scenie wstąpiło coś tak cudownie zwierzęcego, że wciąż dobrze to pamiętam, choć przecież parę miesięcy minęło. I dzięki temu szaleństwu, które opanowało tę dwójkę w miejscu najbardziej publicznym, jak to tylko możliwe, na długo zapamiętam, jak absurdalnym, zabawnym i odważnym serialem potrafiło być "Suburgatory".
"Wilfred" (4×10 – "Hapiness")
Nikodem Pankowiak: To był bardzo dobry finał tego serialu. Ostatni sezon był prawdopodobnie najgorszym, ale jego zakończenie było jak najbardziej satysfakcjonujące. Ta historia nie mogła mieć jakiegokolwiek innego zakończenia, to było jedyne sensowne rozwiązanie, choć zdaję sobie sprawę, że zapewne nie wszyscy są zadowoleni.
Ryan odnalazł swoje szczęście, bo zwyczajnie na nie zasługiwał. W końcu kto powiedział, że osoby z zaburzeniami nie mogą być szczęśliwe? Jeśli ktoś czuje się lepiej, bo widzi gadającego psa, jego sprawa. Oczywiście, mimo że był to finał naładowany sporą dawką emocji, nie mogło zabraknąć charakterystycznego poczucia humoru – tutaj prym jak zwykle wiódł tytułowy bohater. Plus także za pierwszą scenę odcinka i wyraźne nawiązania do pilota. Fajnie, że twórcy w taki sposób puścili oczko do widzów.
"Modern Family" (5×18 "Las Vegas")
Nikodem Pankowiak: "Modern Family" ostatnio tak często popada w przeciętność, że to już niemal stan permanentny, ale pod koniec 5. sezonu wystarczyło, by bohaterowie zostawili dzieciaki w domu i ruszyli do Vegas, aby znów było śmiesznie.
Bo właśnie w tym tkwi największa siła tego serialu – gdy wszystkie postacie postawi się w tym samym miejscu, wraca chemia między aktorami, a całość ogląda się o wiele lepiej, niż gdy dane jest nam obserwować trzy różne wątki. Każdy z bohaterów mógł znowu pokazać się od jak najlepszej strony, a dodatkowo zafundowano nam jeszcze bardzo fajne gościnne występy, jak chociażby ten Freda Armisena. Przez 20 minut obserwowaliśmy typową komedię pomyłek, co chwilę ktoś znajdował się w złym miejscu, o złym czasie, a na dodatek mówił rzeczy, które przez drugą osobę mogły zostać opacznie zrozumiane.
Szkoda, że tym odcinkiem twórcy serialu rozbudzili mój apetyt, by za chwilę znowu popaść w marazm.
"Legit" (2×12 – "Sober" i 2×13 – "Honesty")
Marta Wawrzyn: "Legit" pewnie mogłoby trwać w nieskończoność, ale w zasadzie nie mam większych pretensji, że to już koniec. Zwłaszcza że Jim Jefferies ów koniec wyraźnie wyczuł i swój serial rzeczywiście zakończył, a nie urwał w środku. Dwa ostatnie odcinki wyemitowano razem i tak też należy je postrzegać – jako jedną całość. Bo to, co wydarzyło się w "Sober", miało za chwilę bezpośrednie konsekwencje w "Honesty".
Po tym jak najlepszy kumpel postrzelił Jima – fakt, przypadkiem, ale co z tego – nic już nie mogło być takie jak przedtem. I rzeczywiście nie będzie, trio, którego codzienne i niecodzienne przygody oglądaliśmy przez dwa sezony, pewnie już nigdy nie wróci. Życie toczy się dalej, jedni są na szczycie, inni płacą za swoje grzechy, jeszcze inni płacą, ale wcale nie dlatego, że zgrzeszyli.
Mam wrażenie, że nazwanie tego finału słodko-gorzkim to sprowadzenie go do strasznego banału, ale wiecie, o co chodzi. To była komedia o zupełnie zwyczajnym życiu trzech facetów, z których jeden miał stać się sławnym komikiem. Nie mogło być innego zakończenia niż właśnie takie – lekko depresyjne i zdecydowanie bardzo życiowe.
Raczej nie będę za "Legit" tęsknić, bo mam wrażenie, że co Jefferies chciał powiedzieć, już powiedział. Ale jeśli nie macie co robić przez resztę świątecznego maratonu, jak najbardziej Wam polecam ten serial. To jedna z najciekawszych i najbardziej normalnych komedii ostatnich lat.
"Marry Me" (1×04 – "Annicurser Me")
Marta Wawrzyn: "Marry Me" to godny następca "Happy Endings" – tylko tyle i aż tyle. Jeśli ktoś miał co do tego wątpliwości, ten odcinek powinien je rozwiać. W znanym z "Happy Endings" stylu udało się tutaj zakpić z filmów i seriali opowiadającym o świecie po apokalipsie.
Dennah pocałowała kogoś, kogo w normalnym świecie nigdy by nie pocałowała, Annie nie wyszła akcja w stylu "Szklanej pułapki", a wszystko sponsorowała klątwa, rzekomo wisząca nad związkiem głównych bohaterów. Przez 20 minut tajemnicę owej klątwy rozwiązano w sposób ostateczny i nie budzący wątpliwości, a w międzyczasie zobaczyliśmy parę świetnych gagów i usłyszeliśmy solidną porcję pomysłowych one-linerów.
"Marry Me" nie grzeszy oryginalnością, jeśli chodzi o sam koncept – to po prostu kolejna komedia o grupce przyjaciół – ale wyróżnia się dzięki temu, że jest napisane dużo bardziej inteligentnie niż większość telewizyjnych sitcomów. Polecam, jeśli jeszcze nie znacie.