11 moich najlepszych odkryć aktorskich 2014 roku
Marta Wawrzyn
28 grudnia 2014, 14:27
Gina Rodriguez – "Jane the Virgin"
Gdyby ktoś mi przed sezonem powiedział, że jesienią amerykańscy krytycy oszaleją na punkcie amerykańskiej "Majki" – a my razem z nimi – pewnie bym go wyśmiała. A jednak. "Jane the Virgin" nie bez powodu ma ocenę 80/100 na Metacritic i dwie nominacje do Złotych Globów – dla najlepszego serialu i najlepszej aktorki komediowej. Jest świeża, zabawna i bezpretensjonalna, znakomicie napisana i – no właśnie – genialnie zagrana.
Gina Rodriguez to moim zdaniem połowa sukcesu "Jane the Virgin". Nie mam pojęcia, jak ta dziewczyna to robi – nie tylko jest rewelacyjna w typowo komediowych scenach, w których piętrzą się coraz większe absurdy, ale i daje radę w momentach typowo dramatycznych. Trudno w to uwierzyć, jeśli się tego nie widziało, ale dzięki niej zupełnie kuriozalne problemy ciężarnej dziewicy nie tylko da się oglądać – da się w nie zaangażować. Prawie każdy, kto serial ogląda, już wie, z kim Jane powinna być: czy z przypadkowym ojcem jej dziecka, bogatym playboyem, który przeżył raka, Rafaelem, czy sympatycznym, zupełnie zwyczajnym, choć niepozbawionym wad, młodym policjantem, Michaelem, z którym planowała ślub, ale nie wyszło.
Na Złoty Glob pewnie Gina nie ma szans – w końcu nominowana jest też Julia Louis-Dreyfus – ale ten rok zdecydowanie jest dla niej bardzo udany.
Matt Bomer – "The Normal Heart"
To nie jest tak, że nie lubiłam wcześniej Matta Bomera, ale jednak kojarzyłam go z produkcji lekkich, łatwych i przyjemnych, jak "White Collar" czy "Glee". Nawet kiedy mignął w "Magic Mike'u", specjalnie nie byłam przekonana, że to aktor, który ma zadatki, by stać się kimś więcej niż ładnym chłopcem.
"The Normal Heart" pokazuje, że myliłam się – on tylko potrzebował mocnej roli, w której mógłby się wykazać. Co ciekawe, na początku można mieć wrażenie, że on gra tego faceta co zawsze – Feliksa, przystojnego dziennikarza w podkreślającej kolor oczu marynarce, za którym wszyscy się oglądają i którego wszyscy chcieliby mieć. W Nowym Jorku rozpoczyna się jednak epidemia AIDS, a Felix zostaje zarażony. To, co widzimy później, to prawdziwy popis aktorski Matta Bomera. I nie chodzi tylko o to, że ładny chłopiec zgodził się poświęcić swoją urodę dla roli, zupełnie jak aktorki, które dostają Oscary. To rzeczywiście przejmujący występ, który będę długo pamiętać.
Pedro Pascal – "Gra o tron"
Pedro Pascal nie wziął się w superprodukcji HBO znikąd – od lat mieszka w Nowym Jorku i od lat pojawia się na małym ekranie, gościł kiedyś na przykład w mojej ukochanej "Żonie idealnej". Kojarzyłam jego twarz przed "Grą o tron", ale nie wydaje mi się, abym spodziewała się po nim szczególnie zapadającego w pamięć występu. O, jak strasznie się myliłam! Oberyn Martell stał się moim ulubieńcem w zasadzie jak tylko się pojawił na ekranie. "Egzotyczny" akcent, rozbrajający zdrowy rozsądek, niesamowity talent krasomówczy i to cudownie ludzkie zamiłowanie do najprostszej z przyjemności. Ach! Tak radosnych orgii jeszcze w Królewskiej Przystani nie widzieliśmy – choć widzieliśmy tam w zasadzie już wszystko.
Ale nie tylko o to chodzi – Pedro Pascal był równie wiarygodny jako Oberyn hulaka, jak i Oberyn, człowiek honoru, opętany żądzą zemsty na tych, którzy mu odebrali rodzinę. Bardzo szybko zakochałam się w tym facecie, a jednocześnie cały czas miałam przeświadczenie, że kibicując mu, stoję po prostu po właściwej stronie. Co w przypadku "Gry o tron" rzadko jest takie oczywiste, bo też nieczęsto pojawia się bohater, który jest najzwyczajniej w świecie dobry, a przywary czynią go tylko bardziej ludzkim i wywołują uśmiech zrozumienia.
Trochę szkoda, że Pedro Pascal nie został za tę rolę bardziej doceniony – nagrody, gdzie te nagrody? – bo obok Petera Dinklage'a to właśnie on był dla mnie najjaśniejszą gwiazdą 4. sezonu "Gry o tron". Rządził też w internecie, na Twitterze i Instagramie, gdzie razem z Leną Headey wrzucali świetne fotki zakulisowe.
Rita Volk – "Faking It"
Młodzieżowe "Faking It" nie byłoby aż tak wielki hitem bez Rity Volk, serialowej Amy. O ile jej koleżanka, Karma, od początku raczej irytuje, Amy nie da się nie uwielbiać. To, co zaczyna się jako gra – dwie przyjaciółki udają lesbijki, żeby zyskać na popularności w szkole – dla niej staje się czymś więcej. Odkrywa, że pała do Karmy uczuciami różniącymi się od przyjacielskich, i zaczyna szukać swojej tożsamości, nie tylko seksualnej.
Rita Volk jest świetna, naturalna i wiarygodna w scenach dramatycznych i szalenie zabawna w scenach komediowych (pamiętacie odcinek z imprezą w domu Liama?). Bez niej pewnie już bym porzuciła "Faking It", bo jednak za dużo tam typowej teen dramy, z nią będę pewnie to oglądać aż do samego końca.
Allison Tolman – "Fargo"
"Fargo" ma tak fenomenalną obsadę, że przed premierą nikt chyba nie zaprzątał sobie głowy zastanawianiem się nad osobą policjantki Molly Solverson. W końcu miał się pojawić i Billy Bob Thornton, i Martin Freeman, i Bob Odenkirk, i jeszcze Colin Hanks. Allison Tolman na początku w tym gronie była równie rozpoznawalna, co przeciętny oświetleniowiec albo pani podająca herbatę. Sama aktorka śmiała się zresztą z tego.
Ale wystarczył tak naprawdę pierwszy odcinek, byśmy zobaczyli, że mamy do czynienia z ciekawą postacią i charyzmatyczną osobą. A potem uwielbialiśmy Molly coraz bardziej i bardziej – za to, że jest tak silna, odważna, rozsądna, opanowana, inteligentna i najzwyczajniej w świecie dobra. Znam takich, którzy przed finałem życzyli sobie tylko jednego: aby postać grana przez Allison Tolman przeżyła tę krwawą łaźnię, która się szykuje. Oczywiście, to w dużej mierze zasługa świetnego scenariusza, ale i sama aktorka niewątpliwie dołożyła swoją cegiełkę, tworząc jedną z najciekawszych, najbardziej wyrazistych postaci kobiecych tego roku.
Matthew McConaughey – "Detektyw"
Przed "Witaj w klubie" i "Detektywem" – które widziałam mniej więcej w tym samym czasie, czyli na początku 2014 roku – Matthew McConaughey nie wydawał mi się facetem, który mógłby mnie zachęcić do obejrzenia czegokolwiek. Owszem, pewien przebłysk w jego karierze stanowił niezły – dziejący się zresztą w Luizjanie – "Mud", ale wcześniej jednak ten aktor grał głównie w banalnych komediach romantycznych i romansował ze znanymi aktorkami. Wiem, że to nie końca oddaje mu sprawiedliwość, ale tak właśnie mi się kojarzył.
Oszalałam na jego punkcie, dopiero kiedy wychudł, pozbył się idiotycznych loczków i zaczął wygłaszać pozbawionym emocji głosem nihilistyczne przemowy. Ktoś może powiedzieć, że rola Rusta Cohle'a jest prosta, bo efektownie napisana. Nie dało się tego schrzanić. A moim zdaniem, owszem, dałoby się – i prawdopodobnie większość aktorów właśnie to by uczyniła. Matthew McConaughey sprawił, że detektyw, który po śmierci dziecka przestał odczuwać cokolwiek, okazał się nie tylko najbardziej chyba charakterystycznym bohaterem serialowego roku 2014, ale i w 100% wiarygodną postacią.
A chwilę potem przyszły laury za równie genialną rolę w "Witaj w klubie" – i już nigdy nie będę myśleć o McConaugheyu jako blondasku z loczkami, który zaliczał wszystkie komedie romantyczne po kolei.
Grant Gustin – "The Flash"
"The Flash" wiele osób rozczarował, bo z jakiegoś powodu niektórzy z nas spodziewali się, że stacja CW zrobi serial poważny i głęboki, a nie lekki i cukierkowy. Ja rozczarowana się nie czuję, choć to nie moja bajka i serial prędzej czy później oglądać przestanę. Ale uważam, że Grant Gustin wypada tu więcej niż przyzwoicie. Jest zupełnie inny niż zły chłopiec, którego znałam z "Glee", i choć wciąż wydaje mi się zbyt "chłopaczkowaty", przyznaję, ma sporo wdzięku i wystarczającą charyzmę, by udźwignąć ciężar głównej roli.
Rozumiem, że można narzekać na jakość serialu i na nadmiar rzeczy niepoważnych, którymi ten się zajmuje, ale w świecie Flasha – w przeciwieństwie do poważnego, ale przecież wcale nie lepszego "Gotham" – na razie wszystko do siebie pasuje, a na głównego bohatera mogłabym patrzeć i patrzeć.
Ruth Wilson – "The Affair"
Ruth Wilson do tej pory grała głównie w Wielkiej Brytanii – dawno temu dała się poznać jako świetna Jane Eyre, potem pojawiła się w "Lutherze" w roli uroczej socjopatki o imieniu Alice. I choć to były bardzo dobre role, dopiero w "The Affair" błyszczy najjaśniej z całej obsady i jest jednym z głównych powodów, dla których chce się oglądać serial.
A przecież to nie jest tak, że wyprawia tam jakieś cuda – nie płacze jak szalona, nie dostaje spazmów, rzadko krzyczy czy dramatyzuje bez potrzeby. Jej bohaterka, Alison, młoda kobieta, która przed kilku laty musiała pochować własne dziecko, po prostu jest – i w całym tym jej jestestwie widać ogromny ból. Jak zauważył w jednym z odcinków Noah, tragedia, która ją dotknęła, jest po prostu wypisana na jej twarzy. Znów – nie mam pojęcia, jak Ruth Wilson to zrobiła, ale to rzeczywiście prawda, ona tak właśnie wygląda.
A najlepsze jest to, jak różna jest Alison w rzeczywistości Noah i we własnych wspomnieniach. To różnice z jednej strony subtelne, a z drugiej – bardzo przecież wyraźne. Jeszcze raz powtórzę – nie mam pojęcia, jak Ruth Wilson to zrobiła, ale zachwyciła mnie bezgranicznie.
Eva Green – "Penny Dreadful"
Znów – nie mamy tu do czynienia z debiutem, przeciwnie, Eva Green to aktorka znana i uznana, której piękną twarz i doskonałe piersi podziwialiśmy nieraz na ekranie dużym i małym. A jednak dopiero w roli Vanessy Ives śni mi się po nocach. "Penny Dreadful" to prawdziwy popis jej ogromnych umiejętności – w jednej chwili potrafi prowadzić wyrafinowaną rozmowę o niczym w pięknych okolicznościach przyrody, w drugiej staje się przerażającą istotą, opętaną przez demony.
Dziwię się, że zupełnie ją zignorowano, przyznając nominacje do Złotych Globów, bo o ile serial rzeczywiście nie spełnił wszystkich naszych oczekiwań, o tyle Eva Green zasługuje za tę rolę na najwyższe laury.
Aya Cash – "You're the Worst"
Aya Cash i Chris Geere są razem niesamowici jako cyniczna para z "You're the Worst", ale jeśli mam wybrać jedno z nich, zdecydowanie stawiam na Ayę. On jednak ma i większe doświadczenie, i łatwiejszą w moim mniemaniu rolę – sarkastycznego Brytyjczyka, którego uwielbiamy już za sam akcent. Ona do tej pory grała małe rólki i pojawiała się w pilotach, które nie dostawały zamówienia.
W "You're the Worst" rzeczywiście błyszczy jako ruda PR-ówka Gretchen, która boi się stałych związków bardziej niż większość facetów. Takie dziewczyny wciąż jeszcze rzadko goszczą na ekranach – serialowe bohaterki w większości uganiają się za miłością równie uparcie co Bridget Jones – tak rzadko, że na Serialowej odbyła się dyskusja, czy to, co pokazuje "You're the Worst", jest w ogóle wiarygodne psychologicznie. Czy tacy ludzie rzeczywiście istnieją. Dyskusja ta, pamiętam, zdumiała mnie strasznie, bo moje otoczenie składa się niemal wyłącznie z takich osób, jak ta dwójka.
I uważam, że i Aya Cash, i Chris Geere odwalili kawał dobrej roboty. Świetnie, że serial dostał zamówienie na 2. sezon, bo na tę dwójkę patrzy się z prawdziwą przyjemnością.
Robin Lord Taylor – "Gotham"
"Gotham" to jedno z największych serialowych rozczarowań roku – nie dlatego, że jest aż takie złe, a dlatego, że miało być tysiąc razy lepsze. Rozczarowaniem dla mnie jest też Ben McKenzie jako Gordon – nie wiem, co się z nim stało, w "Southland" potrafił grać. Ale z pewnością nie jest rozczarowaniem Robin Lord Taylor, serialowy Pingwin.
Bo nie dość że to Pingwin zupełnie inny od dotychczasowych, to jeszcze szalenie charyzmatyczny, popaprany i w 100% naturalny. Robin Lord Taylor pokazuje nam wszystkie kompleksy, lęki i pragnienia targające dziwnie wyglądającym młodzieńcem, który stanie się jednym z najciekawszych złoczyńców w Gotham City. Młody Pingwin jest mistrzowskim kłamcą, przerażającym okrutnikiem, odpychającą kreaturą i jednocześnie człowiekiem, który potrafi – rzadko, bo rzadko, ale jednak – wzbudzić zupełnie szczere współczucie. Ta postać to jeden z głównych powodów, dla których wciąż jeszcze oglądam "Gotham".