"Bliskość" (1×01): Czworo pogubionych ludzi
Marta Wawrzyn
11 stycznia 2015, 21:24
Małżeński kryzys, poszukiwanie miłości w dojrzałym wieku, żegnanie się z marzeniami o wielkiej karierze, nieumiejętność odnalezienia się po czterdziestce. Serial braci Duplass – "Togetherness", w polskiej wersji "Bliskość" – niby nie mówi nic nowego, ale robi to tak świeżo, zabawnie i naturalnie, że nie sposób się od niego oderwać. Spoilery, bo bez nich się nie da.
Małżeński kryzys, poszukiwanie miłości w dojrzałym wieku, żegnanie się z marzeniami o wielkiej karierze, nieumiejętność odnalezienia się po czterdziestce. Serial braci Duplass – "Togetherness", w polskiej wersji "Bliskość" – niby nie mówi nic nowego, ale robi to tak świeżo, zabawnie i naturalnie, że nie sposób się od niego oderwać. Spoilery, bo bez nich się nie da.
Brett i Michelle Pierson (Mark Duplass i Melanie Lynskey) są małżeństwem około czterdziestki, z dwójką małych dzieci. Mają dom w Eagle Rock w Los Angeles, w miejscu, gdzie – jak określił Jay Duplass, który sam tam właśnie mieszka – hipsterzy przychodzą umierać. Już od tej pierwszej sceny widzimy, że choć na pozór ich życie wydaje się bardzo szczęśliwe, ostatnio nie układa im się najlepiej. On chce seksu, ona mu odmawia. On wychodzi, ona masturbuje się pod kołdrą. On ją nakrywa i pyta dlaczego, ona odpowiada szczerze, że nie wie.
Brett ma przyjaciela, Alexa (nieprawdopodobnie wręcz zabawny Steve Zissis), któremu właśnie skończyła się cierpliwość. Kiedyś tu przyjechał zrobić wielką karierę w Hollywood, teraz wreszcie dociera do niego, że jedyne, czego się dorobił, to łysina i brzuch. Postanawia spakować manatki i wyjechać, ale Brett przekonuje go, żeby nie podejmował pochopnej decyzji i jeszcze trochę został, choćby u niego w domu.
W tym samym czasie Michelle zaprasza do zamieszkania u siebie swoją siostrę, Tinę (naturalna jak chyba nigdy wcześniej Amanda Peet), która przyjechała w odwiedziny z Houston i też zaczyna kwestionować swoje dotychczasowe wybory, tym samym bardzo dobrze wpasowując się w ogólny nastrój panujący w serialu. Tina wydaje się być pewną siebie, szczęśliwą singielką, której wolność i niezależność dobrze służy, ale prawda o niej okazuje się dużo bardziej skomplikowana. Michelle wygląda na naprawdę zszokowaną, kiedy jej śliczna siostra z płaczem oznajmia jej, że pewnie nikogo nie znajdzie i będzie już zawsze sama, a na koniec zwariuje, jak ciotka Edie. Dla widzów to też spory szok – Amandę Peet zwykle oglądaliśmy w zupełnie innych rolach, a tutaj wypada świetnie jako normalna kobieta, która ma takie same lęki co większość samotnych osób po czterdziestce i, jak wiele z nich, z coraz większą desperacją szuka miłości.
Wszyscy ci ludzie, choć wydają się już na takie rzeczy za starzy, zostają w zasadzie współlokatorami i, o dziwo, to działa. Mimo że takie sytuacje przecież nie zdarzają się na co dzień, w "Togetherness" nie ma ani przez moment wrażenia, że coś tu zrobiono na siłę. Na czwórkę bohaterów patrzy się świetnie, chemia w obsadzie pojawia się w zasadzie już w pierwszych minutach, a zanim zobaczycie ostatnią scenę pilota, będziecie pewni, że chcecie spędzić więcej czasu w tym towarzystwie. Zwłaszcza że wszyscy okazują się bardziej skomplikowani niż wyglądają na początku i w zasadzie nie ma tu nikogo, kogo po bliższym poznaniu dałoby się znielubić.
Bracia Duplass mądrze i z pazurem pokazują relacje dorosłych osób, połączonych ze sobą za pomocą trwałych więzów – czy to rodzinnych, czy przyjacielskich – które nie tak łatwo zerwać. W tym emocjonalnym kotle, w jaki zamienia się dom Bretta i Michelle, wszystko wydaje się skomplikowane i proste jednocześnie. Zwykła, banalna rozmowa może zamienić w wielką wojnę, a porządną kłótnię potrafi zakończyć jedno szczere zdanie. Nie ma tu fałszywych nut, "Togetherness" sprawnie płynie, nie osiadając na mieliznach.
Choć to serial o frustracjach osób w średnim wieku, oglądanie go nie jest szczytem masochizmu, jak to było na przykład w przypadku "Married". Są momenty, kiedy uderza w cięższe tony, jest sporo mniej lub bardziej bezpretensjonalnych rozmów o życiu i całej reszcie, są też sceny pełne slapstickowego wdzięku, podczas których nie da się nie śmiać głośno. "Togetherness" w zasadzie ma w sobie więcej dramatu niż komedii, ale potrafi być szalenie zabawne. Recepta na sukces jest bardzo prosta: do garści zupełnie zwyczajnego życia należy dorzucić dobrze napisane dialogi i aktorów, którzy potrafią grać. Objawieniem jest zwłaszcza Steve Zissis, któremu nie brakuje wdzięku i który jako aktor komediowy nie boi się iść na całość.
Dodatkową zaletę stanowi przyjemny, lekko sundance'owy klimat. Wiem, wiem, jeszcze kilka takich seriali i będziemy mieć dość. Ale bracia Duplass są mistrzami, a HBO to w ostatnich latach najlepszy chyba dom dla takich kameralnych produkcji. Jeśli nic nie zostanie zepsute po drodze, "Togetherness", zwane po polsku "Bliskością", może wyrosnąć na hit większy niż "Dziewczyny". Po pierwszym odcinku nie jestem w 100% przekonana, czy widziałam jeden z najlepszych nowych seriali 2015 roku – bo mimo wszystko na razie brakuje tu czegokolwiek, co byłoby rzeczywiście nowe i odkrywcze – ale wiem na pewno, że chcę go oglądać dalej.
Na pokazie prasowym zaserwowano nam go razem z nowymi odcinkami "Dziewczyn" i "Spojrzeń" – i nie da się ukryć, że zaprezentował się zdecydowanie najlepiej. Zwłaszcza w porównaniu z serialem Leny Dunham, który w 4. sezonie smakuje jak odgrzewany wielokrotnie kotlet. O czym będziemy więcej pisać w najbliższym czasie.
Recenzja jest przedpremierowa. "Bliskość" będzie mieć polską premierę w poniedziałek 12 stycznia o godz. 22:00 w HBO.