Pazurkiem po ekranie #57: Rzeczy przegapione
Marta Wawrzyn
14 stycznia 2015, 21:19
Oprócz tradycyjnego przeglądu "Żony idealnej" dziś będzie o rzeczach, które na Serialowej być miały, ale się zapomniały. Bo święta, bo Nowy Rok, bo trzej królowie, bo tysiąc serialowych nowości. A wśród tych rzeczy znakomity stand-up Jerry'ego Seinfelda.
Oprócz tradycyjnego przeglądu "Żony idealnej" dziś będzie o rzeczach, które na Serialowej być miały, ale się zapomniały. Bo święta, bo Nowy Rok, bo trzej królowie, bo tysiąc serialowych nowości. A wśród tych rzeczy znakomity stand-up Jerry'ego Seinfelda.
Pewnie jeszcze tego o mnie nie wiecie, ale bez RSS-a ani nie byłoby Serialowej, ani nie wiedziałabym, co się dzieje na świecie. Nie mam pojęcia, jak wyglądają teraz strony internetowe, pewnie inaczej niż dziesięć lat temu, kiedy je widziałam po raz ostatni, bo wszystko przeglądam za pomocą czytnika RSS. Co jakiś czas okazuje się, że z czytnika nie da się już korzystać, bo zaznaczonych – i mimo to zapomnianych – nagłówków robi się tyle, że przestaję cokolwiek widzieć. Wtedy zabieram się za czyszczenie.
Taki właśnie dzień porządków był wczoraj.
I oczywiście znalazłam prawdziwe cuda, które miały być na Serialowej, ale nigdy nie pojawiły się, bo przecież działo się coś ważniejszego. Takie jak stand-up Jerry'ego Seinfelda z "The Tonight Show", który został wrzucony na YouTube w najgorszym możliwym dniu dla newsa, czyli w Wigilię. Jeśli już go widzieliście, spokojnie możecie przejść do kolejnego punktu – który pewnie też widzieliście wcześniej. Ja właśnie obejrzałam go po raz pierwszy i jestem zachwycona tym, że Seinfeld przez ostatnie 25 lat zmienił się całkowicie i nie zmienił się w ogóle.
OK, w wieku 35 lat pewnie by jeszcze nie powiedział, że wszystko na tym świecie prędzej czy później staje się śmieciem, włącznie z nami samymi, ale i tak ten stand-up ogląda się jak miniodcinek "Seinfelda", i to całkiem dobry. W takich momentach widzę, że bardzo dużo tracę, od lat nie mogąc znaleźć czasu na "Comedians in Cars Getting Coffee". A tymczasem wciąż oglądam "New Girl"… o głupia, głupia ja!
Too many cooks, too many cooks!
Inna rzecz ważna, cudowna i przezabawna, która odnalazła się w moim RSS-ie, to "Too Many Cooks", parodia czołówek seriali z lat 80., zrobiona przez Adult Swim. Widziało ją już 6 mln osób, jest więc duża szansa, że i Wy jesteście wśród nich. A jeśli nie, to proszę bardzo, oto ona, bawcie się dobrze. Jest tu wszystko, począwszy od sitcomów głupich, słodkich i sentymentalnych, poprzez kreskówki i policyjne procedurale, aż po dawne science fiction. Nostalgia będzie mieszać się z przerażeniem, a przede wszystkim bardzo długo nie pozbędziecie się tej cholernej piosenki. Słowo daję, żądza mordu nie opuszcza mnie od wczoraj.
Tymczasem Kevin Spacey nonszalancko rzucił w NBC słowem na F.
A ja to przegapiłam! Na swoją obronę powiem, że jego przemowę ze Złotych Globów oglądałam kilka razy i w każdej to straszne słowo było wycięte. Owszem, przeszło mi przez myśl, że w miejscu dziury mogło być coś fajnego, w końcu publika wyjątkowo ochoczo ryknęła śmiechem, ale byłam przekonana, że to tylko jakiś niewinny żarcik, którego nie ma co szukać.
Czemu przekleństwo uważam za rzecz lepszą, cenniejszą i bardziej wartą uwagi niż "to początek mojej zemsty"? Bo w amerykańskich stacjach ogólnodostępnych, jak NBC, panuje przerażająca hipokryzja – krew może lać się strumieniami, policjanci mogą mordować złoczyńców i na odwrót, a nagie pośladki czy jedno niecenzuralne słowo uważa się za koniec świata. Kevin Spacey zapoczątkował internetową rewolucję serialową, może i tutaj pomoże wykonać malutki kroczek naprzód. I nie, wcale mi nie chodzi o to, że wszędzie powinno być tyle cycków co w "Grze o tron" i tyle wymyślnych przekleństw co w "Pulp Fiction". Ale mamy XXI wiek, stacje telewizyjne mogłyby już zauważyć, że w rozsądnych dawkach wszystko jest dla ludzi. Nie tylko przemoc.
A jak Wam się podobała w tym tygodniu "Żona idealna"?
Ja po najnowszym odcinku, z Ferguson w tle, jestem jeszcze bardziej przekonana, że nie ma w tej chwili lepszego, bardziej realistycznego serialu politycznego w amerykańskiej telewizji. A przy tym takie sceny, jak ta z kuchenną debatą, są prześwietne jako czysta rozrywka, która co chwila zaskakuje i dostarcza emocji. I choć wiem, "Żona idealna" to nie serial o tym, że "on jest taki słodki", ale kurcze… jaki on jest słodki!
Scenarzyści serialu najwyraźniej wiedzieli, że zdążyliśmy już się znudzić Finnem, który ciągle jest taki sam – miły, rozsądny i trochę mniej "jakiś", niż byśmy chcieli – i wprowadzili kolejnego gracza, takiego z pazurem. Tylko nie mówcie mi, że Shonda potrafi pisać lepsze wątki romansowe! Nie uwierzę. I w żadnym razie nie każcie mi analizować, co kto tutaj do kogo czuje. Jest trochę dziwnie, trochę zabawnie i bardzo ekscytująco, co jak na razie wystarczy mi do szczęścia.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.