"Dziewczyny" (4×01): Duże dzieci, duży kłopot
Marta Wawrzyn
13 stycznia 2015, 20:23
Choć nie można powiedzieć, że to słaby serial, w 3. sezonie dawna świeżość "Dziewczyn" wyparowała już całkiem. I niestety pierwszy odcinek 4. serii nie daje nadziei, że coś pod tym względem się zmieni. Spoilery.
Choć nie można powiedzieć, że to słaby serial, w 3. sezonie dawna świeżość "Dziewczyn" wyparowała już całkiem. I niestety pierwszy odcinek 4. serii nie daje nadziei, że coś pod tym względem się zmieni. Spoilery.
Uwielbiałam "Dziewczyny" dwa lata temu, ale potem stały się dla mnie jak stare przyjaciółki, z którymi utrzymuję wciąż kontakt, choć w zasadzie nie wiem czemu. Chyba już tylko z przyzwyczajenia ewentualnie sentymentu, bo wspólnych tematów nie mamy od dawna. Ich problemy za nic do mnie nie trafiają, słucham ich jednym uchem i krzywię się, kiedy po raz kolejny jestem zapraszana do sprawdzenia, co tam u nich w sypialni. Bo i po co, nic nowego w tym departamencie naprawdę nie da się już wymyślić. Nawet jeśli Allison Williams pokaże jeszcze więcej, z mojej strony nie będzie innej reakcji, niż wzruszenie ramionami. Ale pewnie nie pokaże – a wszystkie tatuaże Leny Dunham zdążyłam poznać znacznie lepiej, niż bym chciała.
Krótko mówiąc, nuda, panie. I nie chodzi mi tylko o naturalistyczny sposób, w jaki "Dziewczyny" od zawsze pokazują ten zupełnie zwyczajny, często niezręczny i daleki od satysfakcjonującego seks. Ich rozmowy i wszystko, co się dzieje w ich życiu, sprawia na mnie podobne wrażenie – że to wszystko było już wałkowane po kilka razy i że Lena Dunham nie ma kompletnie nic nowego do powiedzenia.
A przecież to wcale nie jest tak, że u głównych bohaterek nic się nie dzieje. Hannah wyjeżdża do Iowy, jej związek z Adamem wyraźnie zaczyna się sypać, choć żadne nie chce tego przyznać, nawet przed sobą samym. Każde zajęte jest przede wszystkim swoimi sprawami – mój wyjazd, moja przyszłość, moja kariera, ja, ja, ja. O ile kiedyś to, że bohaterowie "Girls" są najbardziej samolubnymi ludźmi na świecie, wydawało mi się ożywcze, w 4. sezonie stwierdzam, że perypetie Hannah nie są w stanie mnie już dłużej obchodzić. Dziwię się, że jej rodzice z takim entuzjazmem pospieszyli wspierać swoje duże dziecko, ale widać ta szkoła dla pisarzy to rzeczywiście coś wielkiego.
Shoshanna kończy studia, dostrzega wreszcie, co zrobiła Rayowi, i wygląda jakby chciała już dorosnąć. Ale nie odnoszę wrażenia, aby proces jej dorastania miał mnie zaskoczyć czy chociaż zainteresować. Jessa zachowuje się jak wielki, rozwydrzony, zapatrzony w siebie bachor. Czyli tak jak zwykle. Jest zwyczajnie niemiła dla Hannah, nie bez powodu wpienia córkę Beedie (znana z "Orange Is the New Black" Natasha Lyonne) i rozpromienia się jak 5-letnia dziewczynka, kiedy ktoś jej mówi, że och, ach, jest taka wyjątkowa.
Marnie żyje w trójkącie, kocha faceta, który kocha uprawiać z nią seks, śpiewa podczas brunchów i za nic nie wygląda na szczęśliwą. I choć da się lubić w momencie, kiedy pojawia się o 6. rano pod drzwiami Hannah, żeby się pożegnać, trudno jest mi być po jej stronie, kiedy patrzę, jak kompletnie nie może się odnaleźć, niezależnie od tego, czego akurat się chwyta.
To mnie po prostu już nie rusza, problemy wszystkich tych dziewczyn wydają mi się bzdurne, sztuczne i rozdmuchane do potęgi entej. A przede wszystkim – wielokrotnie odgrzewane, jak kotlet w szkolnej stołówce. Emocji w zasadzie nie odczuwam już w związku z "Girls" żadnych, a dialogi, choć zgrabnie napisane, coraz bardziej brzmią jak coś, czego prawdziwi ludzie nigdy w życiu by nie powiedzieli.
Mimo wszystko nie uważam, że "Dziewczyny" to zły serial. Nie, to wciąż serial, który ogląda się w gruncie rzeczy przyjemnie. Problem polega na tym, że nic z tego nie zostaje z nami pięć minut po seansie. Kiedyś była w tym jakaś świeżość, coś nowego i odkrywczego, dziś to już tylko kręcenie się w kółko i międlenie tych samych stanów emocjonalnych.
Największy grzech, jaki popełnia Lena Dunham, to prawdopodobnie to, że nie pozwala bohaterkom ewoluować. One wszystkie emocjonalnie stoją w miejscu, jak kilkuletnie dzieci. Nie tylko zresztą one, Adam zachowuje się dokładnie tak samo. Nikt tu nie uczy się na błędach, nikt nie podejmuje żadnych ważnych decyzji – sorry, ale ta Iowa to jakaś kompletna bzdura – wszyscy drepczą bez sensu w miejscu czy też płyną z prądem. Nawet jeśli teoretycznie coś się u nich dzieje, w praktyce mam wrażenie, jakbym traciła czas. Wykład o tym, że każdemu pokoleniu wszyscy mówią, iż jest wyjątkowe, a potem nadchodzi zderzenie z rzeczywistością, może i by uszedł – ale w 1. sezonie. Teraz to już tylko coś, co w tej albo innej formie słyszałam wielokrotnie. I za nic mnie to nie zachwyca.
Pamiętam, że jeszcze w trakcie drugiego sezonu – w trakcie trzeciego w zasadzie już nie – na Twitterze toczyły się poważne dyskusje o tym, co widziało się w "Dziewczynach". O współczesnych dwudziestolatkach w dużych miastach, o braku perspektyw, o szukaniu siebie, o kontrowersjach i emocjach, których serial wtedy jeszcze dostarczał. W tym roku ludzie w serwisach społecznościowych skupiają się głównie na scenie seksu Marnie. Bo to podobno coś, czego jeszcze nie było, w każdym razie nie w tej formie.
Chciałabym się mylić, ale po tym co zobaczyłam w odcinku "Iowa", mam ochotę odpuścić sobie już całkiem "Dziewczyny", bo nie mam wrażenia, że ta przygoda jeszcze dokądś prowadzi. A tymczasem HBO zamówiło kolejny sezon. Nie wiem po co, a tym bardziej nie wiem, kiedy wreszcie amerykańskie stacje telewizyjne zrozumieją, że czasem "mniej" oznacza "lepiej".