"Shameless" (5×01): Królowie życia
Marta Wawrzyn
14 stycznia 2015, 19:15
Powrót "Shameless" to odcinek raczej spokojny, pozbawiony fajerwerków i stanowiący zaledwie wprowadzenie. Ale jako zapowiedź letnich szaleństw Gallagherów świetnie spełnia swoją rolę. Spoilery.
Powrót "Shameless" to odcinek raczej spokojny, pozbawiony fajerwerków i stanowiący zaledwie wprowadzenie. Ale jako zapowiedź letnich szaleństw Gallagherów świetnie spełnia swoją rolę. Spoilery.
Poprzedni sezon "Shameless" był chyba najlepszy ze wszystkich, a z poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie, czy obecny mu dorówna, na razie musimy poczekać. Bo odcinek "Milk of the Gods", choć sam w sobie przyjemny i wypełniony energią, której nie da się z niczym innym pomylić, stanowił jedynie wprowadzenie do nowych szaleństw Gallagherów.
W Chicago znów mamy lato – czyli minęło kilka miesięcy od finału 4. serii, ale w gruncie rzeczy aż tak wiele się nie zmieniło. Frank i Sheila wyglądają na całkiem dobre małżeństwo – ona wreszcie ma się kim opiekować, on ma dach nad głową, Sammi i Chuckie wciąż się nie wyprowadzili i raz po raz naruszają prywatną przestrzeń Sheili. W piwnicy coś się dzieje, Frank mówi tajemniczo, że projekt.
O co w rzeczywistości chodzi, dowiadujemy się pod koniec odcinka, kiedy to staje się jasne: Frank nie zmienił się nic a nic, a jego wątrobę czekają ciężkie przeżycia. Sama końcówka, z hipsterskimi artystami, to po prostu cudeńko. Prawdziwe zderzenie światów, które będziemy oglądać teraz na ekranie częściej, bo okolica, w której mieszkają Gallagherowie, zaczyna wyraźnie stawać się modna. Świetny pomysł, na to właśnie czekałam. Hipsterzy wkraczają do biedniejszych dzielnic wszędzie, również w polskich miastach, a sytuacje, które z tego wynikają, są często przekomiczne.
Fiona pracuje w knajpie, gdzie ma za szefa Dermota Mulroneya, który wyraźnie nie traktuje jej jak każdej innej pracownicy. I choć ona też go lubi, już w tym momencie dobrze wiadomo, że nic tu nie będzie proste. Jimmy, zwany też Steve'em, ciągle czai się gdzieś w pobliżu i zostawia studolarowe banknoty, choć jeszcze nie osobiście.
Lip wrócił na wakacje z uczelni. Przez ostatnie miesiące dokonała się w nim duża przemiana – wyraźnie dorósł, zmądrzał i jakby nie do końca już tu pasuje. Dawne rozrywki go nie bawią, z dawnymi kumplami nie ma już wiele wspólnego, a przede wszystkim tęskni za Amandą. Czy tak pozostanie do końca lata? No cóż… zdziwię się, jeśli rzeczywiście ta para zamieszka ze sobą jesienią. Ale to, co się stało z tym bohaterem na przestrzeni ostatniego roku, jest po prostu niesamowite. Lip jest na najlepszej drodze nie tylko do wyrwania się z tego białego getta, w którym mieszkał, ale i osiągnięcia życiowego sukcesu, za którym pewnie pójdą pieniądze i wszystko to, co mają Amerykanie z klasy średniej.
Tymczasem Ian w szybkim tempie zamienia się w Monicę i nie potrafi tego przyznać ani przed rodziną, ani przed samym sobą. W momencie kiedy już wydawało się, że on może być zupełnie szczęśliwy ze swoim facetem w miejscu, gdzie nikt wcześniej nie miał w ogóle odwagi przyznawać się do takich rzeczy, Ian prawdopodobnie sam to wszystko sobie zepsuje.
U Debbie i Carla w zasadzie nic specjalnego się nie wydarzyło, za to dzieje się u Veroniki i Kevina, którzy stworzyli totalnie popapraną rodzinę. I wydaje się, że to on będzie tutaj matką, a ona ojcem. Vee na razie ma problem z zaakceptowaniem tej sytuacji – zwłaszcza że jej męża przestał interesować seks – a mnie się to podoba, i to bardzo. Oczywiście pod warunkiem, że będzie to wątek przede wszystkim komediowy, poważnych problemów w tym małżeństwie raczej nie zaakceptuję.
Choć "Milk of the Gods" to tylko wprowadzenie, zbiór scen bardziej i mniej znaczących, było w tym tyle humoru, tyle energii, tyle radości życia, że naprawdę się z tego powrotu cieszę. Gallagherowie i ich znajomi nie od dziś uwielbiają porządne imprezy, a lato to idealny czas, żeby zaszaleć. Choć już teraz widać, że nie zabraknie też wątków dramatycznych – jak choroba Iana czy powrót nie tak przecież dawnej wielkiej miłości Fiony – odnoszę wrażenie, że przed nami lżejszy sezon niż poprzedni. I w zasadzie nie mam nic przeciwko. Gallagherowie są dla mnie jak grupa znajomych, których lubię i których nie chcę oglądać ciągle na dnie – nawet jeśli to właśnie w takich sytuacjach Emmy Rossum i William H. Macy wspinają się na aktorskie wyżyny.