"Glee" (6×01-02): Powrót z podkulonym ogonem
Marta Rosenblatt
17 stycznia 2015, 17:18
Na nowy szósty i zarazem ostatni sezon "Glee" czekaliśmy aż osiem miesięcy. Stęskniliście się? Ja też nie.
Na nowy szósty i zarazem ostatni sezon "Glee" czekaliśmy aż osiem miesięcy. Stęskniliście się? Ja też nie.
"Loser Like Me" był jak piąty sezon w pigułce – nudny, nijaki i przegadany. Po kilku dniach nie jestem już nawet w stanie przypomnieć sobie, o czym był ten odcinek. Pamiętam tylko, że koncentrował się na dwóch najbardziej koszmarnych wątkach: Rachel i jej wydumanych problemach i jeszcze bardziej wydumanym dramacie miłosnym Kurta i Blaine'a.
"That"s So Rachel" okazuje się kompletną klapą i Berry z podkulonym ogonem wraca do Limy. Swoją drogą równie dobrze można byłoby to napisać o twórcach "Glee". Pozalicealne wątki były totalną porażką, nie pozostało im, więc nic innego niż przenieść swoich bohaterów z powrotem do McKinley. Czy to był dobry pomysł? O dziwo, tak. Lima i McKinley to środowisko naturalne naszych bohaterów. I niestety wszędzie poza Limą "Glee" nie ma racji bytu. Tak więc znowu wszystko zaczyna kręcić się wokół szkolnego chóru, walki z Sue, zawodów regionalnych. Prawie jak za starych dobrych czasów. Prawie, bo oczywiście oryginalny glee club był jedyny w swoim rodzaju i nic tego nie zmieni.
I właśnie to sprawiło, że "Homecoming" było naprawdę niezłym odcinkiem. Przede wszystkim: pojawiła się stara obsada. Nie oszukujmy się, to dla nich oglądaliśmy późniejsze sezony "Glee". Fajnie, że wrócili i miło było widzieć ich w murach McKinley. Zrobiło się trochę nostalgicznie, zwłaszcza kiedy Rachel i spółka zaśpiewali kawałek A-ha w stołówce.
Na szczęście nie tylko stare dzieciaki dały radę. Muszę przyznać, że Roderick, Jane i bliźniaki to naprawdę fajne postaci. Kupuję ich, mało tego, chcę dowiedzieć się, jak potoczą się ich dalsze losy. Tak na marginesie – czy scenarzyści naprawdę nie mogli wymyślić ich wcześniej? Zamiast tego mieliśmy wtórnych i przez to zupełnie nieciekawych: Marnie, Marley czy jak jej tam było i resztę, której imion nie jestem w stanie sobie przypomnieć.
Wracając do starej paczki – wszystko poza dramą Kurta i Blaine'a grało. No i może poza kolorem włosów Quinn. Ohyyyyda. Pozostaje tylko pogratulować scenarzystom talentu, bo trzeba go mieć, żeby z tak fajnie zapowiadającej się pary (2. sezon) stworzyć taki koszmarek. Klaine przejęli pałeczkę od Finchel i stali najbardziej irytującą parą w serialu.
Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby się nie rozstali, ale szefowie FOX-a nie mogą sobie pozwolić na to, aby wściekłe fanki podpaliły ich studio. Jesteśmy więc zmuszeni przeżywać ich problemy przez następnych dziesięć odcinków. A właściwie dziewięć, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że w finale zejdą się i będą żyć długo i szczęśliwie.
Na razie musimy znosić takie widoki jak na przykład Blaine z Karofskim. Oficjalnie: to najgorsza rzecz, która kiedykolwiek przyszła scenarzystom go głowy. Gorsza nawet od sprawowania Rachel z Samem. Kto zareagował jak Kurt – ręka w górę. Oczywiście, mam na myśli odruch wymiotny, nie płacz.
Muzycznie było bez fajerwerków, ale przyzwoicie. Na uwagę zasługuje "Let It Go"– Lea Michele w swoim żywiole. Poza tym wspomniane wcześniej "Take On Me". Na plus również "Mustang Sally" – ma chłopak głos! I na deser "Problem". Unholy Trinity akceptuję niezależnie od repertuaru, ale to nie wykonanie zrobiło na mnie wrażenie, a fakt, że Naya śpiewa piosenkę Ariany Grande. Scenarzyści wciąż potrafią sobie zakpić z aktorów. Oby więcej takich smaczków.