Kity tygodnia: "Dziewczyny", "House of Lies"
Redakcja
18 stycznia 2015, 20:14
"House of Lies" (4×01 – "At the End of the Day, Reality Wins")
Nikodem Pankowiak: Nawet nie wiem, od czego zacząć, bo w tym odcinku złe było wszystko. Fatalny montaż sprawił, że przez pół godziny ani na moment nie opuszczał mnie wrażenie, że to, co oglądam, to jeden wielki chaos, w którym brak jakiejkolwiek myśli przewodniej. Twórcy chyba sami nie mieli pomysłu, jak przedstawić nam historię w tym sezonie, więc bezsensownie skaczą w czasie. W jednej chwili jesteśmy z Martym na pustyni, za moment w więzieniu, a w następnym ujęciu w biurze. Nie jest trudno się w tym połapać, ale to wszystko nie trzyma się przysłowiowej kupy, przez co cały odcinek rozłazi się, jak garnitur w rozmiarze L na Ryszardzie Kaliszu.
Chemia między bohaterami gdzieś wyparowała, najdobitniej widać to na przykładzie Marty'ego i Jeannie. Kiedyś między Donem Cheadle i Kristen Bell iskrzyło niemal bezustannie, teraz tego nie ma. I nie chodzi tylko o zatargi z przeszłości, to raczej kwestia wypalenia materiału. Przykro też patrzeć, jak niektóre postacie nie zmieniły się ani o jotę w porównaniu do 1. sezonu i ciągle są uczestnikami tych samych żartów i sytuacji (Doug!). Inni z kolei zmienili się tak nagle, że trudno w jakikolwiek sposób to zrozumieć. Po finale 3. sezonu miałem nadzieję, że jeszcze coś z tego serialu będzie. Niestety, była to złudna nadzieja.
Bartek w swoim cotygodniowym tekście napisał, że może po prostu powinniśmy przyjąć do wiadomości, że bardzo dobry 1. sezon "House of Lies" był anomalią, wtedy nowe odcinki oglądalibyśmy z większą przyjemnością. Niestety, ja tak nie potrafię. To byłoby wyrażanie zgody na mizerię.
"Dziewczyny" (4×01 – "Iowa")
Marta Wawrzyn: Przyznaję, chwilę się nad tym kitem zastanawiałam. Bo mimo wszystko to nie był aż tak zły odcinek, w środku sezonu pewnie przeszedłby niezauważony. Problem polega na tym, że strasznie rozczarowuje jako wstęp do nowego sezonu, sprawiając, iż po raz pierwszy zaczynam poważnie zastanawiać się nad porzuceniem "Dziewczyn".
Pal już licho brak świeżości – wiadomo, 4. sezon to nie pierwszy, a "Dziewczyny" to nie "Breaking Bad". Najgorsze dla mnie jest to, że problemy Hannah i jej przyjaciółek przestały mnie interesować. To już nie są zwykłe dwudziestokilkulatki, to są przybyszki z planety bardzo dalekiej od Ziemi, paplające o rzeczach, które trudno uznać za mające związek z naszą ziemską rzeczywistością. One w ogóle nie ewoluują, nie dorastają, przeciwnie – kręcą się bez sensu wokół własnej osi, jak czterolatki.
Lubić nie dało się ich w zasadzie nigdy, ale kiedyś te pannice były jakieś. Teraz, pośród ogólnej nijakości, znikło gdzieś "to coś", co wyróżniało serial Leny Dunham spośród dziesiątek komediodramatów. Po tygodniu od seansu jedyna scena, którą pamiętam z odcinka "Iowa", to seks Marnie. A i to nie dlatego, że było w tym coś nowego lub kontrowersyjnego – nie, po prostu Allison Williams dotąd unikała jak ognia zdejmowania bielizny, a tu nagle postanowiła nam pokazać trochę gołego tyłka. To, że dziś pamiętam głównie ten tyłek, najlepiej obrazuje zapaść, w jakiej znalazły się "Dziewczyny".