"Fortitude" (1×01-02): W krainie białych niedźwiedzi
Marta Wawrzyn
3 lutego 2015, 19:33
Człowiek człowiekowi nie wilkiem – a niedźwiedziem. Nowy brytyjski serial "Fortitude" to jedna z najdziwniejszych, najbardziej klimatycznych i mrocznych produkcji, jakie pojawiły się w ostatnim czasie w telewizji. Tekst zawiera spoilery, ale bez tych największych.
Człowiek człowiekowi nie wilkiem – a niedźwiedziem. Nowy brytyjski serial "Fortitude" to jedna z najdziwniejszych, najbardziej klimatycznych i mrocznych produkcji, jakie pojawiły się w ostatnim czasie w telewizji. Tekst zawiera spoilery, ale bez tych największych.
Kiedy amerykańskie seriale zawodzą, zawsze na ratunek przychodzą wyspiarze. A dokładniej Simon Donald, twórca popularnego brytyjskiego "Low Winter Sun", zamienionego przez amerykańskie AMC w coś, z czego bohaterowie "The Good Wife" wyśmiewają się już kolejny sezon. "Fortitude" podobny los raczej nie spotka, bo tej historii nie da się tak po prostu umieścić w innym, mniej wyjątkowym miejscu niż Spitsbergen.
To miejsce – pokryta lodowcami, należąca do Norwegii wyspa na Morzu Arktycznym – od pierwszej chwili w serialu prezentuje się niezwykle. A im więcej detali jest dodawanych po drodze i im więcej pięknych obrazków mamy okazję obejrzeć, tym bardziej jesteśmy oczarowani. I nieważne, że wcześniej obejrzeliśmy "The Killing", "Fargo" i tysiąc innych klimatycznych kryminałów. Fortitude, fikcyjne miasteczko zamieszkałe przez 713 osób i ok. 3 tysiące niedźwiedzi polarnych, wygląda zupełnie inaczej niż wszystko, co widzieliśmy do tej pory – jak kraina rodem z mrocznej baśni, niby odległa i surrealistyczna, a jednak zupełnie realna.
A i jego zahartowani mieszkańcy do osób zwyczajnych nie należą. Christopher Eccleston gra profesora Charliego Stoddarta, który kieruje tutejszym zespołem biologów. Richard Dormer wciela się w Dana Anderssena, lokalnego szeryfa, który niby nie ma nic do roboty, a jednak zawsze szybko znajduje się dokładnie tam, gdzie być powinien. Znaną z duńskiego "The Killing" Sofie Gråbøl zobaczycie w roli pani gubernator Hildur Odegard, która zapewnia, że Fortitude to najbezpieczniejsze miejsce na świecie, dokładnie w momencie kiedy ktoś morduje człowieka. A do tego w obsadzie znajdują się Michael Gambon, Nicholas Pinnock, Jessica Raine, Sienna Guillory i jeszcze na dodatek fantastyczny Stanley Tucci w roli detektywa z Londynu, który podejrzanie szybko pojawia się na miejscu zbrodni.
Silny nacisk na budowanie klimatu, spowolniona akcja, lekko surrealistyczne sceny, nie do końca oczywiste zdarzenia, tajemnicze choroby i znaleziska, bardzo charakterystyczni bohaterowie, paskudna zbrodnia i wreszcie śledczy z zewnątrz – to wszystko sprawia, że "Fortitude" wywołuje mocne skojarzenie z "Twin Peaks". I kto wie, może za kilka tygodni spokojnie będziemy mogli tę produkcję ogłosić nowym hitem na miarę "Twin Peaks".
Ja po dwóch pierwszych odcinkach, połączonych w 1,5-godzinną całość, mam mieszane uczucia. Z jednej strony, tak, oczywiście, klimat stworzono niezwykły – piękny, mroźny i hipnotyzujący. Obsada nie mogłaby być lepsza, a bohaterowie bardziej interesujący, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przed większość czasu towarzyszyło mi jednak wrażenie, że pod względem fabularnym ten serial to nic nowego. Że to wszystko już było, i to jeszcze lepiej – bo nie tak konwencjonalnie – napisane i zagrane, a na dodatek w równie klimatycznym wydaniu. Gdyby nie Stanley Tucci, którego pojawienie się wprowadziło do "Fortitude" sporo życia, brytyjski serial mógłby znaleźć się u mnie na półce z produkcjami porzuconymi po pilocie.
Być może nie mam racji, być może mają ją ci, którzy już po tych dwóch odcinkach ogłosili "Fortitude" jednym z najlepszych seriali roku. Ale uważam, że na tym etapie zwyczajnie nie da się stwierdzić, czy rzeczywiście mamy do czynienia z produkcją, którą za rok czy dwa będziemy pamiętać. W pierwszych odcinkach wiele się nie wydarzyło i nie zapamiętam z nich pewnie nic poza morderstwem, białymi niedźwiedziami i tą strasznie banalną kompilacją fragmentów przemówienia pani gubernator o najbezpieczniejszym miejscu świata i wyjących syren aut jadących na miejsce morderstwa. Niektóre sceny najchętniej bym wycięła albo drastycznie skróciła – jak kłótnie rodziców małego Liama – bo wydają się nie wnosić wiele do fabuły, a swoją nadmierną dosłownością psują klimat.
Największą wartością dodaną, która może sprawić, że "Fortitude" zostanie zapamiętane jako coś więcej niż "kolejny klimatyczny kryminał z Wielkiej Brytanii", wydaje mi się w tym momencie właśnie mroźna Arktyka. Pięknie sfilmowana, mroczna, dostojna i pełna przerażających tajemnic. Będę przeszczęśliwa, jeśli okaże się, że do tych okoliczności przyrody dopasowano rzeczywiście niezwykłą historię. Enigmatyczną, surrealistyczną, pokręconą i mówiącą coś więcej o ludzkiej naturze, niż kryminały, które widzieliśmy wcześniej. To byłby serial marzenie.
Liczę tutaj szczególnie na det. Mortona, który na pewno będzie przyglądał się mieszkańcom Fortitude chłodnym okiem i miejmy nadzieję, że obnaży wiele okropnych prawd skrywanych pod tą pozornie spokojną, idylliczną wręcz powierzchnią. Czekam na moment, kiedy powiem pierwsze "wow". Na razie jeszcze to nie nastąpiło, ale kto wie?
Z tego co zauważyłam, na Serialowej "Fortitude" ma już grupkę fanów, przekonanych, że to produkcja wybitna. Ale zdarzyło mi się też zawędrować w zakątki internetu, gdzie twierdzono, że to od początku do końca straszna nuda. Ja mówię: w tym momencie to ani jedno, ani drugie. Dajmy temu serialowi rozwinąć skrzydła i wtedy dokonujmy tak jednoznacznych ocen. Na tym etapie, mimo że mam spore zaufanie do Simona Donalda, poczekam jeszcze z zachwytami. Ale jedno wiem na pewno: "Fortitude" to serial z niesamowitym potencjałem. A jeśli lubicie klimatyczne kryminały od Brytyjczyków i podobało Wam się "The Killing", prawdopodobnie i tym razem nie poczujecie się zawiedzeni.