Pazurkiem po ekranie #60: Lato w środku zimy
Marta Wawrzyn
4 lutego 2015, 21:12
W tym tygodniu zwiedzamy słoneczne Miami z Jane Glorianą Villanuevą, wydajemy 121 tysięcy dolarów w jedną noc z Gallagherami, poznajemy teorię Einsteina i Schmeinsteina, a także odkrywamy kolejne brakujące elementy układanki morderstw w Broadchurch i Sandbrook. Uwaga na spoilery.
W tym tygodniu zwiedzamy słoneczne Miami z Jane Glorianą Villanuevą, wydajemy 121 tysięcy dolarów w jedną noc z Gallagherami, poznajemy teorię Einsteina i Schmeinsteina, a także odkrywamy kolejne brakujące elementy układanki morderstw w Broadchurch i Sandbrook. Uwaga na spoilery.
Zauważyliście, że na Serialowej zaskakująco dużo miejsca poświęcamy pogodzie? Najwyraźniej wszyscy kiedyś marzyliśmy, aby zostać pogodynką – Andrzej ciągle publicznie narzeka, że zimy nie ma i mu za ciepło, ja zrzędzę, że zima jest i mi za zimno, Bartek coś tam smęci po swojemu, Nikodem robi przeglądy śnieżnych seriali na Fejsie. Przy tym ostatnim na chwilę się zatrzymamy, ponieważ zastanowiło mnie, czemu z taką lubością rzucaliście tytułami takimi jak "Fargo", "Fortitude" czy "Przystanek Alaska". Mało Wam mrozu za oknem!? Bo widzicie, ja mam dokładnie odwrotnie. Kiedy świat staje się ciemny, lodowaty i nieprzyjazny…
…zwyczajnie lubię popatrzeć na słońce na ekranie.
Niekoniecznie może na "Żar tropików" – był taki typ! – ale na przykład na przyjemnie cieplutkie Miami w "Jane the Virgin". Ten serial jest dla mnie jak promyk słońca w tak paskudne dni jak dzisiejszy. I choć chwalę go tutaj co tydzień, poniedziałkowy odcinek zasłużył na jeszcze większy pean niż poprzednie. Dramatyczna scena śmierci El Presidente, pojawienie się Milosa i kompletnie popaprana rozmowa o oblewaniu kwasem, zaskakująca (przyznać się, ktoś tak obstawiał?) tożsamość wielkiego, złego dealera narkotyków Sin Rostro. Tak gęstego stężenia absurdów chyba jeszcze nie było. A przecież mamy do czynienia z produkcją, która absurdami stoi!
Fenomen "Jane the Virgin" nie wszyscy rozumieją – bo jednak jeśli zdjąć z tej produkcji warstwę meta, to wychodzi nam zupełnie typowa latynoska telenowela – i przyznaję, sama przez pewien czas byłam sceptyczna. To znaczy chwaliłam, bo trudno było nie chwalić, ale jednocześnie gdzieś tam w kąciku cały czas czaiła się myśl, że to i tak jest coś, co szybko przestanę oglądać. Błąd! Porzuciłam Arrow, porzuciłam Flasha, porzuciłam mnóstwo innych sympatycznych, ale nic nie wnoszących serialików CW, ale Jane Gloriana Villanueva i narrator opowiadający jej historię najwyraźniej zostaną ze mną na stałe. Jak widać, lekki serial o niczym też da się zrobić tak, żeby widz, który uważa się za – no prawie – całkiem poważnego, wkręcił się i nie był w stanie nic na to poradzić.
Druga komedia, która sprawia mi niesamowitą frajdę tej zimy…
…to "Episodes". Oczywiście, bohaterowie już specjalnie mnie nie zaskakują, wiele sytuacji zwyczajnie się powtarza i gdzieś znikło wrażenie, że to takie świeże, nowe i pełne niespodzianek. Ale komedia Showtime'a wciąż jest w stanie rozłożyć mnie na łopatki jednym tekstem (Bev do Carol: "Być może chodziło o znalezienie odpowiedniego szefa!") czy pomysłem (teoria Einsteina i Schmeinsteina), a bohaterów – tak, nawet Matta! – zwyczajnie lubię. Będzie mi bardzo szkoda, jeśli kolejny sezon nie powstanie. A niestety wszystko na to wskazuje.
Inny showtime'owy serial, który teraz jest na fali, to "Shameless". Wiadomo, to jedna z tych produkcji, z którymi każde spotkanie jest zwyczajnie sympatyczne, ale ten sezon to, mam wrażenie, coś więcej. Znikły gdzieś cycki, znikły najbardziej turpistyczne widoki, zostały dobrze napisane postacie, z którymi czuję się już na tyle zżyta, że nie rzuciłabym serialu nawet gdyby się popsuł. Ale na szczęście on jest właśnie w szczytowej formie.
Z najnowszego odcinka dowiedzieliśmy się na przykład, jak można wydać 121 tys. dolarów w jeden wieczór i czemu ślub po dziewięciu dniach znajomości nie zawsze jest dobrym pomysłem. OK, niby wiedzieliśmy, że prędzej czy później i tak wróci Jimmy/Steve i znów przewróci życie Fiony do góry nogami. Ale czemu ona sama wciąż musi to sobie robić? Chyba nie tylko ja już bym chciała ją zobaczyć szczęśliwą, w końcu ile niepowodzeń może spaść na jedną dziewczynę?
"Broadchurch" w tym tygodniu było przepiękne.
Znaczy – przepięknie nakręcone. Niby dobre zdjęcia to norma w przypadku tej produkcji, ale najnowszy odcinek był pod względem wizualnym jeszcze bardziej przemyślany niż dotychczasowe. Kolejne obrazy podobały mi się tak bardzo, że momentami aż zapominałam o fabule, która niewątpliwie zmierza w jakimś kierunku, ale nie jestem pewna, czy rzeczywiście najlepszym. Przede wszystkim niepokoi mnie syn Millerów – w kontekście zakończenia "Gracepoint" jego zachowanie nie podoba mi się w ogóle i mam tylko nadzieję, że twórca obu seriali nie planuje tego, co narzuca się w tej chwili samo. To byłby wyjątkowo zły pomysł.
Świetne za to okazały się sceny, wyjaśniające, co dokładnie stało się między Jocelyn Knight i Sharon Bishop. Jeśli wcześniej intuicyjnie byłam po stronie tej pierwszej, teraz popieram ją zupełnie świadomie. Sharon to pełna goryczy kobieta, która ma skłonności do obwiniania innych za swoje błędy i nieszczęścia. Nie tylko nie da się jej lubić, ale też nie sądzę, aby słuszność była po jej stronie. Niezależnie od tego, czy akurat broni Joego Millera, czy próbuje usprawiedliwić własnego syna.
Ostatniej sceny poniedziałkowego odcinka "Broadchurch" lepiej może nie będę komentować. I tak, uważam za możliwe, że Lisa wciąż żyje i być może faktycznie miała coś wspólnego z morderstwem Pippy.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.