Pazurkiem po ekranie #63: Od zera do bohatera
Marta Wawrzyn
26 lutego 2015, 19:42
W tym tygodniu przyglądamy się budowie kościoła w "Better Call Saul", zastanawiamy się, czy ktoś opuści Harlan żywy, narzekamy na absurdy w "Dziewczynach" i cieszymy się z wymownych spojrzeń w "Spojrzeniach". Uwaga na spoilery.
W tym tygodniu przyglądamy się budowie kościoła w "Better Call Saul", zastanawiamy się, czy ktoś opuści Harlan żywy, narzekamy na absurdy w "Dziewczynach" i cieszymy się z wymownych spojrzeń w "Spojrzeniach". Uwaga na spoilery.
To dziwny tydzień, wypełniony wojną polsko-polską o największy sukces w historii naszej kinematografii, serialowymi przerwami, słodko-gorzkimi pożegnaniami i oczekiwaniem na powrót krwawego Franka. W przerwie między sezonami netfliksowego "House of Cards" nadrobiłam brytyjski pierwowzór, zaczęłam też czytać powieść Michaela Dobbsa, od której to wszystko się zaczęło, ale znając moje relacje ze słowem pisanym, przebrnięcie przez nią zajmie mi pewnie ze dwa lata. Niemniej jednak książkę, którą ostatnio wydał na nowo Znak, polecam, to dobrze napisana rzecz.
Polecam też swój tekst na Onecie o brytyjskim "House of Cards". Jak na razie nie przeczytał go prawie nikt, co uważam za głęboko niesprawiedliwe. Francis Urquhart w niczym nie ustępuje Frankowi Underwoodowi, a w niektórych aspektach wręcz go przewyższa. Ian Richardson nigdy nie był tak sławny jak Kevin Spacey, ale miał taką charyzmę i taki chłód w oczach, że kiedy patrzył prosto na człowieka, zwierzając się ze swoich zbrodni, ciarki przebiegały po kręgosłupie. Czytajcie, oglądajcie, warto.
Tymczasem w teraźniejszości…
…wciąż brakuje mi cotygodniowych spotkań z "Żoną idealną" – uff, jak dobrze, że już za chwilę to się zmieni – ale muszę przyznać, że "Better Call Saul" całkiem nieźle ją zastępuje w roli najlepszej godziny serialowego tygodnia. Akcję popchnęła do przodu góra kasy wręczona Jimmy'emu przez pewnych miłośników rodzinnych kampingów i od razu pożytecznie wykorzystana. Całość okraszono genialnie wpasowanym w całą tę sytuację cytatem ze św. Piotra, który pewnie oburzyłby redaktorów "Frondy" i innych miłośników ścigania czarno-białych zakonnic, gdyby tylko, że istnieje świat poza czubkiem redaktorskiego nosa.
Saul/Jimmy w zasadzie jest człowiekiem bardzo przewidywalnym – to znaczy jeśli coś robi, żyje, śpi, oddycha, zawsze jest w tym jakiś przekręt. Stąd też zaskoczeniem nie była ani puenta historii z przeszłości pokazanej na otwarcie odcinka, ani akcja z ratowaniem faceta, który zdejmował billboard. Przewidywalność nie odbiera jednak temu wszystkiemu uroku, główny bohater "Better Call Saul" ma bowiem tyle różnych barw i jest tak fantastycznie zagrany, że prawdopodobnie nigdy nie znudzi mi się oglądanie go w akcji. S'all good, man!
Ogromną moc miała też w sobie ostatnia scena, z Chuckiem i jego "kosmicznym kocem". Ta przerażająca wyprawa na drugą stronę ulicy uświadomiła mi, z czym na co dzień zmaga się Jimmy. O tym, czym właściwie jest nadwrażliwość elektromagnetyczna, poczytacie tutaj. Polecam zerknąć, bo wiedza, choćby szczątkowa, o tej chorobie pomaga lepiej zrozumieć relacje między braćmi McGill.
A w prowincjonalnym Kentucky…
…zaciska się pętla na szyi kobiety, która potrafi robić kurczaka jak marzenie. Ava w finałowym sezonie "Justified" stała się – trochę chyba nieoczekiwanie – najciekawszą bohaterką serialu, a Joelle Carter z odcinka na odcinek coraz bardziej rozwija skrzydła. Zachowanie wujka Zachariah pokazuje jednak, że nic tu nie jest proste i że równie dobrze marnie może skończyć Boyd, a nie jego narzeczona.
Na razie jednak w Harlan (prawie) wszyscy są zadziwiająco żywi, więc możemy jeszcze delektować się spokojnie takimi cudeńkami, jak kolejna niespieszna konwersacja Boyda z Raylanem czy reakcja Katherine na oświadczyny. Poza tym chciałabym wyrazić mój zachwyt faktem, że pociąg nie tylko nie zabił Choo-Choo, ale wręcz z szacunkiem zatrzymał się przed jego zwłokami. Ach, "Justified"… Czemu tyle dobrych seriali kończy się tej wiosny?
I czemu na przykład takie "Dziewczyny"…
…wciąż trwają? Powtarzam to od początku sezonu, powtórzę jeszcze raz: Lena Dunham umie pisać, ale głosem pokolenia nie jest i nie będzie. Od trzech sezonów nie ma nic do powiedzenia. Jej bohaterki dokonują kuriozalnych wyborów życiowych i spędzają czas, roztrząsając problemy, jakich nie ma nikt poza nimi na planecie Ziemia. Ucieczka Hannah z podkulonym ogonem z uczelni, o której od dawna marzyła, okropny związek Marnie z Desim, idiotyczne zachowanie Shoshanny na rozmowach o pracę (z czego ona żyje!?). Absurdów nie brakowało, a teraz do tego wszystkiego doszła Mimi-Rose i jej aborcja. Kto robi coś takiego!? I kto zachodzi w ciążę po paru tygodniach znajomości? Rozumiem, czemu mogło to się przytrafić Peggy Olson na początku lat 60., ale kurcze, mamy XXI wiek, a te dziewuchy udają wykształcone i inteligentne osoby.
Równie dziwny jest pomysł, aby Hannah zabrała się za nauczanie. Po pierwsze, to nie jest tak, że człowiek wchodzi do pierwszej lepszej nowojorskiej szkoły i staje się nauczycielem. Po drugie, to się nie może skończyć inaczej niż katastrofą. Rozumiem, że w życiu bohaterek coś się musi dziać i że główny temat serialu to poszukiwanie swojego "ja" w wieku dwudziestu kilku lat. Ale ciężko się patrzy na dziewczyny w tym wieku, grymaszące pięć minut po tym, jak dokonały kolejnego ważnego życiowego wyboru. Nie ma to nic wspólnego z prawdziwym życiem.
W poniedziałkowe wieczory HBO ma do zaoferowania dwa znacznie lepsze seriale, które z jakichś powodów nie potrafią osiągnąć takiej popularności jak "Dziewczyny". "Spojrzenia" to też na dobrą sprawę serial o niczym – znaczy o życiu zupełnie zwyczajnym i poszukiwaniu własnej drogi – a jednak zdarzają się tu odcinki, i to takie zwykłe, proste, kameralne, które wciskają w fotel. A kiedy Patrick zarabia uśmiech od Richiego po takim występie jak ten z najnowszego odcinka, od razu człowiek żałuje, że HBO GO to nie Netflix i że na kolejny odcinek trzeba czekać cały długi tydzień. O ileż przyjemniej oglądałoby się taką produkcję jednym ciągiem!
Podobnie zresztą jest z "Bliskością" – "Togetherness". Szczerze zazdroszczę amerykańskim krytykom, którzy dostali cały sezon naraz, bo najchętniej też bym ten przyjemny serialik obejrzała w takim właśnie trybie. Bez zastanawiania się, który odcinek był lepszy, a który słabszy, bo i po co. Dużo fajniej byłoby pochłonąć wszystko naraz, w jeden dzień.
W zeszłym tygodniu zapomniałam o "Saturday Night Live"…
…które zaliczyło fantastyczny odcinek rocznicowy. Pojawiło się w nim chyba tyle znanych twarzy co na Oscarach. I było to dla mnie pewnym zaskoczeniem – niby wiedziałam, jakie nazwiska kiedyś występowały w programie, ale co innego znać ze słyszenia, a co innego zobaczyć na własne oczy. Jako że "SNL" oglądam regularnie od 2008 roku, czyli mniej więcej od czasu, kiedy Tina Fey zamieniła się w Sarah Palin, tak naprawdę nie wiem o tym programie nic.
Gorąco polecam cały rocznicowy odcinek, bo to po prostu kawał historii. A jeśli nie macie czasu, zobaczcie chociaż kilka klipów. Praktycznie cały program, pokrojony na kawałki, znajdziecie na YouTube, a tymczasem ja polecam trzy materiały. Pierwszy to przesłuchania do "SNL" – zobaczycie tutaj, jak zaczynały takie osoby jak Gilda Radner, Bill Hader, Chevy Chase, Jimmy Fallon, Amy Poehler, Andy Samberg czy Kate McKinnon.
Po drugie, zobaczcie koniecznie Jerry'ego Seinfelda odpowiadającego na pytania publiczności. Jest tu wiele znanych twarzy, ale mój ulubiony moment to przywitanie z Larrym Davidem.
Po trzecie, Andy Samberg, Adam Sandler i nowy digital short. To właśnie robił det. Peralta, zanim zaczął pracować na 99. posterunku.
A co Wy widzieliście w tym tygodniu? Piszcie w komentarzach, tweetujcie i obserwujcie mnie, a także Serialową na Twitterze, bo to właśnie tam mamy zwyczaj prawie na żywo pisać o tym, co oglądamy. Jeśli też coś fajnego oglądacie i chcecie podzielić się tym z nami, używajcie w tweetach hashtagu #serialowa. My Wasze wpisy odnajdziemy i oczywiście na nie odpowiemy.
I pamiętajcie – widzimy się za tydzień. W tym samym miejscu, o tej samej porze.