Hity tygodnia: "House of Cards", "Parks & Rec", "Fortitude", "Sleepy Hollow"
Redakcja
1 marca 2015, 20:25
"House of Cards" (3×06 – "Chapter 32")
Marta Wawrzyn: "House of Cards" w tym roku ma u nas tak naprawdę hit za jedną rzecz: znów było w stanie sprawić, że rzuciliśmy wszystko i spędziliśmy większość weekendu z Frankiem Underwoodem. Ten serial to fenomen popkulturowy, jakich mało. Ale niestety sam 3. sezon, do którego początkowo podeszłam z dużym entuzjazmem, rozczarowuje – jest średnio interesujący, przewidywalny, banalny i wypełniony odcinkami, których równie dobrze mogłoby nie być. Gdyby pojawiały się tydzień po tygodniu, wokół serialu nie byłoby pewnie aż takiego szumu. I krytycy, i internauci na Twitterze umarliby z nudów. A tak mogą po prostu przejść do kolejnego odcinka.
Nie chciałabym tutaj jeszcze wysnuwać żadnych ostatecznych wniosków, bo przede mną wciąż trzy ostatnie odcinki sezonu. Zamiast więc dalej narzekać – na to przyjdzie czas w przyszłym tygodniu – pochwalę odcinek, który rzeczywiście dał radę. "Chapter 32", czyli historia dziejąca się po części w Moskwie, a po części na pokładzie Air Force One. Para prezydencka poleciała do Rosji, aby przywieźć amerykańskiego geja aresztowanego tam podczas protestów. Zadanie okazało się karkołomne, wiele rzeczy, które zobaczyliśmy, z prawdziwą polityką nie miało nic wspólnego, ale najważniejsze jest to, że ten odcinek działał na płaszczyźnie czysto ludzkiej.
Michael, zanim podjął swoją straszną decyzję, przejrzał na wylot małżeństwo Claire, zaś ona sama zrobiła na mnie duże wrażenie stanowczością i uporem, z jakim go broniła. Frank tymczasem robił, co mógł, prowadząc negocjacje z prezydentem Petrovem – praktycznie sobowtórem Putina.
Jeśli polityka w "House of Cards" jest teatrem, to chyba jeszcze nigdy nie była tak teatralnie zagrana, jak w tym właśnie odcinku. Tak teatralnie i tak dramatycznie – scena małżeńskiej kłótni zamykająca "Chapter 32" to jedna z najmocniejszych rzeczy w całym serialu. Państwo Underwood jeszcze nigdy nie powiedzieli sobie takich rzeczy – a przynajmniej nie na naszych oczach. Wciąż słyszę to jej "Jesteśmy mordercami, Francis" i jego "Na co się gapicie?", wypowiedziane prosto do kamery. Takie "House of Cards" lubię.
Mateusz Madejski: Trzeci sezon "House of Cards" to spore rozczarowanie. Jednak kilka pomysłów było na tyle udanych, że ten kultowy niegdyś serial ciągle wciągał. Jak dla mnie najciekawszą nowością było pojawienie się prezydenta Petrova. W "HoC" niewiele było dotychczas dosłowności – choć oczywiście pewne osoby, wydarzenia czy nawet portale internetowe były wyraźnie inspirowane rzeczami z reala.
Natomiast tutaj od pierwszej sekundy nikt nie mógł mieć wątpliwości, że Petrov to Putin. Wprowadzenie "prawdziwego" polityka do scenariusza serialu było ryzykownym posunięciem, ale zdecydowanie udanym. Petrov w "House of Cards" kłamie, rozgrywa w brutalny sposób swoich oponentów, a nawet chwali się, że potrafi gołymi rękoma zabić człowieka. Punktem kulminacyjnym relacji Petrova z Underwoodem była wizyta tego drugiego w Moskwie. Niemal każda sekunda rozgrywki z prezydentem Rosji była dramatyczna, jak to zdarzało się w poprzednich sezonach "HoC". Najciekawszym chyba momentem całego odcinka był dialog Underwooda z Petrovem, gdy rosyjski prezydent wyjaśniał, czemu tępi homoseksualistów oraz że nikt w USA tak naprawdę nie rozumie Rosji. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się w amerykańskim serialu usłyszeć tak ciekawego opisu stosunków Rosji z Zachodem.
Nieco mniej podobała mi się wizyta Clarie w celi amerykańskiego aktywisty. Wydarzenia w więzieniu były tak nieprawdopodobne, że chyba nawet w Rosji ciężko sobie coś takiego wyobrazić. Niemniej, warto docenić szósty odcinek trzeciego sezonu "House of Cards". Potem jest już tylko gorzej.
"Parks and Recreation" (7×12-13 – "One Last Ride")
Nikodem Pankowiak: Kilka dni temu Marta napisała na Twitterze, że wraz z finałem "Parków" skończyły się sitcomy. Nie do końca się z tym zgadzam, bo przecież wciąż mamy "Community", ale ostatni odcinek produkcji NBC faktycznie przybliżył nas do wymarcia tego gatunku. Miałem nadzieję, że jeszcze przez wiele lat będziemy gościć w Pawnee, ale skoro już musieliśmy się pożegnać, wypada się cieszyć, że doszło do tego w tak fantastycznym stylu.
Nie był to najlepszy odcinek w historii serialu, ale wcale nie musiał taki być. Najważniejsze, że nasi ulubieni bohaterowie mogli powiedzieć nam "do widzenia" w wielkim stylu. Dowiedzieliśmy się, co wydarzyło się z bohaterami, gdy rozjechali się po całej Ameryce. Garry był burmistrzem aż do swoich setnych urodzin, ale i tak przekręcono jego nazwisko na nagrobku, Tom (w tym odcinku w najlepszej formie od dawna) udowodnił, że można zarobić kupę kasy nawet wtedy, gdy ponosi się porażkę za porażką, a Leslie i Ben stali się częstymi gośćmi w domu Joe Bidena. No i nie zapominajmy o scenie porodu, która była rewelacyjna i pokazała, za co tak uwielbiamy April i Andy'ego. Na chwilę wpadli też Ann i Chris, choć bądźmy szczerzy, ich powrót akurat nie wniósł zbyt wiele, choć na pewno przywołał miłe wspomnienia.
Szkoda, że to już koniec, będzie nam "Parków" brakowało, ale jeśli żegnać się z widzami, to tylko w taki sposób.
Marta Wawrzyn: "Community" skończyło się w maju 2012 roku, wraz z końcem 3. sezonu – skoro już rozmawiamy o sitcomach w ogóle. A teraz obsada rozbiega się we wszystkich możliwych kierunkach. Te odcinki, które wkrótce zobaczymy dzięki Yahoo, to już jest koniec i miejmy tylko nadzieję, że będzie on stał na takim samym poziomie jak finał "Parks & Rec".
No właśnie, a skoro już do niego wróciliśmy… Jak już pisałam, to był po prostu finał idealny – świetnie pasujący nastrojem do całego serialu i niepozostawiający widza z wrażeniem, że czegoś tam zabrakło. Tu nie zabrakło niczego, było morze przyjaźni, gofrów i sukcesów zawodowych dla każdego z bohaterów. Serial pozostał do końca optymistyczny i słoneczny, a każdy z tych cudownych oryginałów, do których przez siedem lat zdążyliśmy się nieźle przywiązać, dostał zakończenie, na jakie zasłużył. Czyli najszczęśliwsze na świecie. Tak właśnie się robi finał, który sprawia, że serial zostanie na zawsze dobrze zapamiętany.
"Fortitude" (1×06 – "Episode 6")
Marta Wawrzyn: Najbardziej nieziemski odcinek serialu, który cały jest po prostu nie z tej ziemi. Od początku to wiedzieliśmy – to miejsce nie przypomina niczego innego, dziać się tu będą rzeczy, które nigdzie indziej wydarzyć by się nie mogły. I tak właśnie jest. Rozwiązanie zagadki śmierci prof. Stoddarta jest przerażające, ale nadal oczywiście nie wiemy wszystkiego. A właściwie niczego nie wiemy – czy za tym stoi jakaś siła nadprzyrodzona, czy po prostu człowiek? Co z licznych, podtykanych nam pod nos wskazówek, rzeczywiście stanowi jakiś trop, a co ma tylko odciągnąć naszą uwagę od rzeczy mających znaczenie? I jaka jest prawdziwa przyczyna śmierci Billy'ego Pettigrew, który od początku interesował Mortona?
Zagadek wciąż jest co niemiara, większość bohaterów zachowuje się podejrzanie, atmosferę można kroić nożem, a det. Morton świdruje wszystko i wszystkich swoim chłodnym spojrzeniem. Jego niespieszna rozmowa ze "złym szeryfem" przy 20-letniej whisky i skandynawskim jedzeniu, które wydaje mi się bardziej przerażające od tych wszystkich morderstw, to jedna z najlepszych, wypełnionych największym napięciem scen w całym serialu. Choć przecież nic takiego nie wydarzyło się w jej trakcie.
"Fortitude" niewątpliwie wie, jak poruszać kolejne struny i trzymać widza przyklejonego do ekranu. To chyba najbardziej fenomenalna premiera tej zimy.
"Sleepy Hollow" (2×18 – "Tempus Fugit")
Andrzej Mandel: Na zakończenie sezonu (i być może serialu) "Sleepy Hollow" wróciło do swojej najlepszej formy z początków 1. sezonu. Urocze aluzje historyczne, galeria dobrych pomysłów sprawiły, że zamiast recenzji wymieniłem po prostu kilka powodów, dla których warto było finał zobaczyć.
W "Tempus Fugit" serca widzów podbiła zwłaszcza scena z smartfonem i przesuwaniem po stole w celu odblokowania. XVIII-wieczny Ichabod dosłownie odebrał polecenie z ekranu… Mnie z kolei najbardziej podobała się Katrina celująca nożem w plecy męża i badająca równocześnie ile Crane wie. Ale każdy znajdzie w tym odcinku coś dla siebie.
"Better Call Saul" (1×04 "Hero")
Marta Wawrzyn: W "Better Call Saul" wciąż trochę brakuje wydarzeń, które by sprawiły, że kapcie by nam pospadały, ale w zamian dostajemy mnóstwo innych cudownych rzeczy. Przede wszystkim samego Jimmy'ego/Saula, którego poczynania oglądam z rosnącą fascynacją. We wszystkim, co robi, jest jakieś drugie dno, jakiś przekręt, jakiś nowy sposób na dorobienie sobie. Oczywiście, w tej nieprzewidywalności jest przewidywalność – ani puenta historii z przeszłości pokazanej na otwarcie odcinka, ani akcja z ratowaniem faceta, który zdejmował billboard, nie były zaskoczeniem.
Ale ogląda się to pysznie. Przewidywalność nie odbiera temu wszystkiemu uroku, główny bohater "Better Call Saul" ma bowiem tyle różnych barw i jest tak fantastycznie zagrany, że prawdopodobnie nigdy nie znudzi mi się oglądanie go w akcji. Równie rewelacyjnie napisany i zagrany jest brat Jimmy'ego, Chuck. Jeśli do tej pory sceptycznie patrzyliście na jego nadwrażliwość elektromagnetyczną i dziwiliście się, czemu życie Jimmy'ego aż tak jest podporządkowane bratu, ostatnia scena powinna te wątpliwości rozwiać. Dla Chucka zwykłe przejście na drugą stronę ulicy jest tym, czym dla nas jest wyprawa na drugi koniec świata.
"Better Call Saul" to serial, którym spokojnie można się co tydzień delektować w oczekiwaniu na wielkie "bum".
"Looking" (2×06 – "Looking for Gordon Freeman")
Marta Wawrzyn: Odcinek, który sponsorował Gordon Freeman i katastrofa wisząca nad jego głową od pierwszych minut. Takiego Patricka chyba jeszcze nie widzieliśmy, ale nie da się ukryć, że w końcu coś takiego wydarzyć się musiało. Patrick sporo w tym sezonie zniósł i w końcu musiał wybuchnąć. Oczywiście w momencie, kiedy postanowił wziąć się za siebie i zostać "radosnym gejem".
Jonathan Groff przez cały odcinek był świetny, ale tego hitu pewnie by nie było bez ostatniej sceny – subtelnej, a jednak wystarczająco dosłownej, żebyśmy mogli się uśmiechnąć. Dokładnie tak jak Richie uśmiechnął się do Patricka. Po tym wszystkim, co zaszło na tej okropnej imprezie! "Looking" w takich właśnie momentach – kiedy oglądamy sceny normalne, subtelne i zwyczajnie sympatyczne – wydaje mi się najlepsze.