Hity tygodnia: "American Crime", "The Last Man on Earth", "Shameless", "Looking", "Episodes"
Redakcja
8 marca 2015, 19:44
"American Crime" (1×01 – "Episode One")
Nikodem Pankowiak: Jestem w szoku, że ABC zdecydowało się na produkcję i emisję takiego serialu, bo ani trochę nie pasuje on do telewizji ogólnodostępnej. Nie ma tu żadnych fajerwerków, jest tajemnica oraz uwikłani w nią ludzie. Największe wrażenie zrobili na mnie Felicity Huffman oraz Timothy Hutton w roli rodziców zamordowanego weterana wojennego.
Cała historia skupia się na ludziach pogrążonych w żałobie, poszukujących odpowiedzi na pytanie, dlaczego doszło do tak okrutnej zbrodni. Widać już teraz, że twórcy dużo uwagi poświęcą rasowym uprzedzeniom oraz tematowi narkotyków. Atmosfera już teraz jest bardzo gęsta, a z pewnością zagęści się jeszcze bardziej. Mam wrażenie, że odpowiedź na żadne pytanie nie będzie prosta ani jednoznaczna, a dojście do prawdy będzie bardzo kosztowne dla wszystkich bohaterów. Brawa dla twórców, "American Crime" to póki co najlepsza nowość tego roku.
Marta Wawrzyn: "Szok" to pierwsze słowo, które i mnie wpadło do głowy, kiedy pisałam o "American Crime". OK, spodziewaliśmy się, że to będzie dobre, w końcu nie co dzień w telewizji mamy ekipę składającą się z Timothy'ego Huttona, Felicity Huffman i na dokładkę Johna Ridleya, scenarzysty, który dostał Oscara za "12 Years a Slave". Ale efekt ich pracy jednak przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Tak dojrzałe, inteligentne i skomplikowane dramaty w stacjach ogólnodostępnych już się nie zdarzają. Po tak trudny sposób narracji, jaki zastosowano na początku, rzadko sięga się w pilocie, kiedy widza trzeba zachęcić, a nie zniechęcić. Normą są raczej powtarzane po 10 razy te same flashbacki, jak w "Sposobie na morderstwo", po którym "American Crime" przejęło miejsce w ramówce. A tutaj trzeba oglądać wszystko uważnie, zwracać uwagę na każdy szczegół, jeśli człowiek nie chce się pogubić w gąszczu bohaterów.
Jestem ciekawa, co z tego wyjdzie na dłuższą metę i czy publiczność zaakceptuje ten serial. Ja zgadzam się z Nikodemem, że to najlepsza premiera tego roku, która za chwilę może stać się takim hitem, jak "Detektyw" i "Fargo" rok temu.
"The Last Man on Earth" (1×01-02 – "Alive in Tucson" i "The Elephant in the Room")
Nikodem Pankowiak: Wszyscy myśleliście, że "man" należy tłumaczyć jako "człowiek", prawda? A tu niespodzianka! Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się, że tytułowy bohater tak szybko spotka towarzyszkę, ale absolutnie mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, koncept, w którym na Ziemi pozostaje dwójka ludzi nie darzących się szczególną sympatią, wydaje mi się niesamowicie zabawny.
Will Forte jest w swej roli niesamowity, dokładnie tak zachowywałbym się, gdybym był na jego na miejscu, a Kristen Schaal nie ustępuje mu ani trochę. Między tą dwójką czuć prawdziwą chemię, nawet jeśli ich postacie różnią się od siebie wszystkim. Mogłoby się wydawać, że to serial, z którego ciężko wycisnąć więcej niż jeden sezon, ale skoro twórcy zaskoczyli nas już w pilocie, dlaczego nie mieliby tego zrobić ponownie?
Marta Wawrzyn: Zaskakująco zabawne studium przerażającej samotności człowieka, który ma tylko dla siebie wszystko, co ludzka cywilizacja do tej pory zgromadziła, a jednak nie ma zupełnie nic. Widziałam już różne komediowe podejścia do tematu apokalipsy, ale czegoś tak inteligentnie napisanego i zagranego z takim wyczuciem nie widziałam jeszcze nigdy.
Dawno też nie widziałam tak odważnej, oryginalnej i po prostu dobrej komedii pochodzącej ze stacji innej niż kablówka. Will Forte nie bez powodu został najlepszym aktorem tygodnia wg TVLine, a on i Kristen Schaal razem mogą przenosić komediowe góry. Duży hit.
"Justified" (6×07 – "The Hunt")
Marta Wawrzyn: Nie wiem, czy to w całości był aż tak ekscytujący odcinek, ale hit należy się za jedno: za to, że przez 45 minut nie byłam w stanie oderwać się od ekranu, oczekując pewnej śmierci kogoś z dwójki bohaterów, którą bardzo lubię. I za to, że postawiono na inne rozwiązanie. Boyd i Ava byli niesamowici, jej przerażenie i jego ból dało się odczuć niemalże fizycznie, a atmosferę znów można było kroić nożem.
Mam wrażenie, że po tym krótkim wypadzie na łono natury ta para stała się jednością i nie rozdzieli jej już nic. Jeśli przetrwają to razem, jeśli zginą to też razem – jak Bonnie i Clyde. A tymczasem Raylan i Winona też się odnaleźli w całym tym rozgardiaszu. Czyżby ktoś tu miał szansę na happy end z prawdziwego zdarzenia?
"Shameless" (5×07 – "Tell Me You Fucking Need Me")
Marta Wawrzyn: "Shameless" w tym sezonie ma u nas stałe miejsce w hitach, i to jak najbardziej zasłużenie. W każdym odcinku dzieje się coś, co z nami zostaje na dłużej i co sprawia, że patrzymy nieco inaczej na, wydawałoby się, dobrze już znanych bohaterów.
Tym razem wymiatała Sammi, która jednym celnym strzałem wymusiła na Franku odrobinę może nie ojcowskiej miłości, ale przynajmniej zainteresowania. Takiego szaleństwa w jej wykonaniu jeszcze nie widzieliśmy. Fiona dla odmiany zrezygnowała z szaleństw, a przynajmniej jednego z nich – Jimmy'ego/Steve'a/Jacka, który został odesłany, gdzie pieprz rośnie, i oby już więcej stamtąd nie wracał. Carl tymczasem rządzi w szkole, Ian przeżywa koszmar w psychiatryku, a Lip coraz bardziej odcina się od rodziny i przeszłości.
Najlepszy sezon "Shameless" już jest za półmetkiem, a my tymczasem nie możemy przestać się zachwycać.
"Unbreakable Kimmy Schmidt" (sezon 1)
Marta Wawrzyn: Serial, z którego zrezygnowało NBC – ale nie dlatego, że jest z nim coś nie tak. To z NBC jest coś nie tak. Netflix przejął dziecko Tiny Fey i Roberta Carlocka, przytulił, dopieścił i teraz może się pochwalić swoim pierwszym komediowym hitem.
Ellie Kemper jest świetna jako dziecinnie naiwna kobieta, która po 15 latach spędzonych w sekcie postanawia zdobyć Nowy Jork i pokazuje taką siłę i taką determinację, że trudno jej za to nie pokochać. "Unbreakable Kimmy Schmidt" wiele łączy z "30 Rock" – podobny ton, lekka nutka feminizmu, zahaczanie o absurd, szybko wyrzucane dialogi, kilka żartów na minutę, fantastyczna chemia w obsadzie. No i Jane Krakowski, która gra postać z wierzchu bardzo podobną do Jenny z "30 Rock", a w środku… zobaczcie trzeci odcinek, to się przekonacie, co potrafi "Unbreakable Kimmy Schmidt".
Pełną recenzję znajdziecie tutaj, polecam. I nie zniechęcajcie się takim sobie pilotem, to jeden z tych seriali, które potrzebują paru odcinków, aby rozwinąć skrzydła.
"Brooklyn Nine-Nine" (2×17 – "Boyle-Linetti Wedding")
Nikodem Pankowiak: Przyznam szczerze, że kilka poprzednich odcinków "Brooklyn Nine-Nine" ominąłem, ale zachęcony pozytywnymi opiniami o "Boyle-Linetti Wedding", postanowiłem do tego serialu wrócić. Całe szczęście, bo okazało się, że nie powinienem jeszcze spisywać tego serialu na straty, obecnie to najlepszy sitcom (jedyny dobry?) w telewizji ogólnodostępnej.
W tym tygodniu zagrało wszystko – Rosa decydująca się na ludzki odruch, Holt wygłaszający przemówienie, ale przede wszystkim tłumaczący, kim są Kanye West i Kim Kardashian, Jake i Amy razem próbujący dorwać nieuchwytnego fałszerza… Cały odcinek skradła jednak Gina i jej komentarze na temat wesela oraz rodziny Boyle. Być może faktycznie, jak już wspominała Marta, niedawne problemy B99 z formą wynikały z tego, że Mike Schur skupiał się na "Parkach", ale wiele wskazuje na to, że najgorsze już za nami. Przyszły tydzień powinien dać nam odpowiedź, czy zwyżka poziomu nie jest tylko chwilowa.
"Battle Creek" (1×01 – "The Battle Creek Way")
Marta Wawrzyn: To nie jest żaden wielki serial. Co więcej, to nie jest serial, który przetrwa więcej niż 13 odcinków, no chyba że zdarzy się cud. Ale zwyczajnie dobrze mi się patrzyło, jak Vince Gilligan i David Shore – twórcy, którzy już pokazali, że potrafią – bawią się najbardziej zdartymi popkulturowymi motywami, tworząc wspólnie zaskakująco świeżą odpowiedź na telewizyjne procedurale.
"Battle Creek" ma klimat, ma świetne małe miasteczko ze swoimi dziwactwami i ma dwóch bohaterów, w pełni świadomych, że są tylko popkulturowymi kliszami, niczym więcej. Porządnie napisany scenariusz, dobre zdjęcia, dowcipne dialogi, mocna obsada – "Battle Creek" ma też to wszystko. Ale najważniejsze, że ma to nie do końca określone "coś", co sprawia, że wyróżnia się na tle dziesiątek seriali o policjantach i kryminalistach. A może po prostu zakochałam się w czołówce…
"Togetherness" (1×07 – "Party Time")
Marta Wawrzyn: Hit za Lindę, herbatkę Scotta i wszystko to, co sprawiło, że Brett wreszcie, tak po prostu, powiedział parę słów prawdy, nie oglądając się na to, co powiedzą inni. To pewnie nie zmieni jego sytuacji, nie sprawi, że zechce się rozwodzić i zaczynać wszystko od nowa, ale jednak było silne wrażenie katharsis.
Ciekawe rzeczy działy się też z Tiną, tą śliczną, seksowną dużą dziewczynką Tiną, która postanowiła wziąć, co jej dają, i nie myśleć o tym, co mogłaby mieć, gdyby jej życie potoczyło się innym torem. Albo gdyby była w czymkolwiek dobra. "Togetherness" na gorzko, z lekką tylko nutką słodyczy, jest najlepsze.
"Episodes" (4×07 – "Episode 7")
Nikodem Pankowiak: Tutaj hit należy się już za samą scenę kolacji, która była chyba najbardziej niezręcznym momentem w historii tego serialu. A pamiętajcie, że Bev przespała się kiedyś z Mattem. Właśnie tak kończy się poszukiwanie aprobaty u Matta LeBlanca – to duże dziecko i tak sprawi, że wszystko będzie się kręcić wokół niego.
Niezręczności było w tym odcinku dużo więcej, spójrzcie na scenę z Carol i Helen. Ta pierwsza ma ewidentnie jakieś problemy, które szybko mógłby zdiagnozować dobry psycholog – aż dziwne, że w tym odcinku potrafiła wreszcie powiedzieć, co chodzi jej po głowie.
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak "Episodes" wygląda w tym sezonie, zwłaszcza że rok temu zdarzały się słabsze momenty. Oczywiście chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, że Matt ostatecznie dostanie rolę w "The Opposite of Us", w końcu jaki sens miałby ten serial, gdyby dwoje Brytyjczyków nie musiało już użerać się z egocentrycznym Amerykaninem?
"Looking" (2×07 – "Looking for a Plot")
Marta Wawrzyn: Jeden z najdziwniejszych, najciekawszych i na swój sposób najbardziej pogodnych pogrzebów, jakie kiedykolwiek pokazano w telewizji. Podróż do Modesto, którą odbyła trójka bohaterów, tak naprawdę okazała się podróżą w głąb dwójki osób – Doma i Doris – których relacji do tej pory do końca nie rozumieliśmy. Zwłaszcza Dom, który za młodu nie miał odwagi wykrzyczeć głośno, że jest gejem, zrobił się jeszcze ciekawszy niż do tej pory.
Ale to w ogóle były bardzo interesujące dwa dni, wypełnione takimi banałami jak pluskanie się w basenie i "Walking on Sunshine" oraz rzeczami wielkimi i ważnymi, jak pożegnanie z człowiekiem, który był najważniejszy na świecie, czy też zmierzenie się ze swoim dawnym ja. I jeszcze ten absurdalny wypadek na koniec… kogo spotyka coś takiego na cmentarzu, w momencie kiedy krzyczy co sił, że jest gejem?
A to, co w ostatniej scenie zrobił Kevin, stanowiło idealną kropkę nad i, podsumowującą te parę dni pełnych wydarzeń, które nie miały prawa nastąpić jedno po drugim, a jednak nastąpiły.