Hity tygodnia: "Banshee", "Bliskość", "Fortitude", "Better Call Saul", "Broad City"
Redakcja
15 marca 2015, 19:44
"Better Call Saul" (1×06 – "Five-O")
Marta Wawrzyn: Zdecydowanie najlepszy – i zarazem najbardziej przypominający "Breaking Bad" – odcinek "Better Call Saul". "Five-0" było ciężkie, mroczne i znakomite od początku do końca. W miarę jak kolejne elementy układanki zwanej historią Mike'a wskakiwały na swoje miejsce, stawało się to coraz lepsze i lepsze. Zimnego wzroku Jonathana Banksa podczas dokonywania egzekucji nie zastąpi nic. A ostatnie słowa z odcinka – "Wiesz, co się stało. Pytanie brzmi: czy potrafisz z tym żyć?" – wciąż słyszę w głowie, tak znakomicie zostały napisane i wypowiedziane.
W "Better Call Saul" na tym etapie zaczynało już trochę brakować historii, od których człowiekowi przebiegałyby ciarki po kręgosłupie. "Five-0" uzupełniło ten brak bezbłędnie, oferując po drodze idealną ilość przerywników w postaci typowych zachowań Saula i jasno pokazując, jak narodziła się piękna przyjaźń tych dwóch panów. Przyznać się, kto jeszcze siedział jak na szpilkach, zastanawiając się, czy Saul wyleje tę kawę, czy nie?
Team Vince Gilligan – Peter Gould niewątpliwie potrafi. I nawet jeśli 1. sezon "Better Call Saul" okaże się tak naprawdę zaledwie wstępem do właściwej historii, nie ma powodów do narzekania. Ten odcinek pokazuje, jak wielkie rzeczy powstają, kiedy scenarzyści serialu wreszcie przechodzą do sedna.
"Banshee" (3×10 – "We All Pay Eventually")
Nikodem Pankowiak: To był kolejny bardzo udany sezon "Banshee" i gdybym oglądał go na bieżąco, zapewne częściej gościłby w hitach. Przy okazji finału nadrabiam zaległości i nie pozostaje mi nic innego, jak pochwalić twórców za to, w jaki sposób 3. sezon się zakończył. Niektórzy będą narzekać, że ten odcinek to jedna wielka rozpierducha, za którą nie kryło się zbyt wiele. I wiecie co… Być może nawet mają oni rację, bo zdecydowanie większą przyjemność sprawiało mi oglądanie kolejnych bójek i strzelanin, niż wzruszanie się podczas sceny śmierci jednego z bohaterów. Twórcy chyba bardzo chcieli wycisnąć z nas jakieś emocje, jednak były to emocje, jak na grzybach.
Na całe szczęście to jedyny zarzut, jaki jestem w stanie wysnuć. Poza tym działo się sporo i, jak na finał przystało, pewne drzwi zamknięto na zawsze, za to inne zostały otwarte na oścież. Przede wszystkim widzowie aż do stycznia będą zastanawiać się, co stało się z Hiobem. Scena po napisach wskazuje na to, że dopadła go jego przeszłość. Coraz ciekawszym bohaterem staje się także Bunker i wygląda na to, że wątek nazistów może być jednym z głównych w przyszłym roku. Najbardziej interesuje mnie jednak, jaką drogę obierze teraz Hood, skoro definitywnie zrezygnował z odznaki. Już widać, że Proctor ma wobec niego własne plany, pytanie tylko, czy Lucas będzie chciał się do nich dopasować…
"Broad City" (2×09 – "Coat Check")
Marta Wawrzyn: Najlepsza komedia, której nie ogląda dosłownie nikt, nawet na Serialowej, zbliża się wielkimi krokami do finału 2. sezonu. I dokładnie tak jak przed rokiem dziewczyny na koniec zostawiły to co najlepsze. Była tajemnicza orgia, była Kelly Ripa imprezująca tak, jak grzeczne blondynki nie imprezują, a przede wszystkim była Alia Shawkat z "Arrested Development". Czy komuś z Was wcześniej wpadło do głowy, że ona i Ilana wyglądają prawie identycznie? Mnie nie i szczerze mówiąc, nigdy bym ich ze sobą nie pomyliła, co się ponoć zdarzyło Abbi na początku znajomości z Ilaną.
Fun fact: When I first met @ilazer almost 8 years ago… I thought she was @ShawkatAlia for at least 3 hours.
— Abbi Jacobson (@abbijacobson) March 12, 2015
Tak czy siak w tym odcinku dziewczyny rzeczywiście są do siebie podobne, a to, co się między nimi dzieje, jest niesamowicie gorące i jeszcze bardziej śmieszne. Zwłaszcza puenta całej historii, którą możecie obejrzeć poniżej.
"American Crime" (1×02 – "Episode 2")
Marta Wawrzyn: Ten serial jest niesamowity, bo zwyczajny. To znaczy opowiada historię zupełnie banalnych ludzi, która rzeczywiście mogła się przydarzyć. I jest w tym autentyczny. Nie ma tu nic wydumanego, ani jednej fałszywej nuty, są normalne emocje ludzi postawionych w bardzo ciężkiej sytuacji. Przy czym emocje nie oznaczają wrzasków i spazmów, a "jedynie" ból wypisany na twarzy bohaterów – pewnie stąd wysoki spadek oglądalności, publika Shondy Rhimes nie mogła polubić czegoś tak subtelnego jak "American Crime".
Dobrze napisani i rewelacyjnie zagrani bohaterowie – do których teraz doszli Tom i Eve, rodzice walczącej o życie Gwen – to największa wartość tej produkcji. Są prawdziwi, nieprzerysowani, reagują jak żywi ludzie, a nie kartonowe figury. I nikt z nich nie jest nieciekawy, choć po tym odcinku u mnie na czoło wysunęli się Nix i Aubrey, najbardziej zakochana para ćpunów na świecie, której brutalnie odebrano pieczołowicie tworzony własny świat.
Czy rzeczywiście Nix jest niewinny? Czy może bliższa prawdy jest Barb, która wierzy, że policja złapała właściwego człowieka, a tę zbrodnię najchętniej by zaklasyfikowała jako hate crime, tylko przeciwko białej większości? Nic tu nie jest oczywiste, poza jednym: ABC z taką oglądalnością skasuje "American Crime" po pierwszym sezonie. I oby znalazła się kablówka, która go odkupi. Taki serial spokojnie mógłby być emitowany w każdej stacji, nawet w HBO. A cały sezon w jeden weekend na Netfliksie to już w ogóle marzenie.
Warto zresztą zwrócić uwagę, że nie tylko scenariusz i aktorstwo jest tu wybitne. Serial jest ciekawie nakręcony i od pierwszych chwil ma swój charakterystyczny styl wizualny, którego nie da się podrobić. Ma wszystko, czego trzeba, aby być hitem. Ale oczywiście nie w ABC.
"Bliskość" (1×08 – "Not So Together")
Marta Wawrzyn: Wielki mały serial. Bracia Duplass praktycznie co odcinek udowadniali, że mają mnóstwo świeżych pomysłów na opowiadanie zupełnie zwyczajnej historii o małżeństwie, miłości i jej braku, poszukiwaniu szczęścia po czterdziestce, oglądaniu, jak piętrzy się góra niespełnionych marzeń itp., itd. Sama tematyka nie ma w sobie nic nowego, ale sposób, w jaki ją potraktowano, niewątpliwie robi różnicę.
"Bliskość" jest czymś więcej niż "kolejnym niezłym komediodramatem" dzięki takim scenom, jak końcowa sekwencja z tego finału – z wymienianiem liściku pod drzwiami i podróżą Bretta przy dźwiękach "The Wilhelm Scream" Jamesa Blake'a. To wyszło po prostu idealnie, podsumowując i ten odcinek, i cały sezon. Serial braci Duplass działa, bo ma dobrze napisane dialogi, przyjemny klimat filmów indie, ciekawe zdjęcia i znakomitych aktorów. Ale blasku nabiera właśnie dzięki tym scenkom puentującym opowiadane w kolejnych odcinkach historie.
"The Last Man on Earth" (1×03 – "Raisin Balls and Wedding Bells")
Nikodem Pankowiak: Z jednej strony zazdroszczę głównemu bohaterowi, z drugiej szczerze współczuję. Chwilę po tym, gdy poślubił, podczas niezwykle romantycznej ceremonii, Carol, na jego drodze (dosłownie) pojawia się przepiękna Melissa (w tej roli zjawiskowa January Jones). I już nie mamy żadnych wątpliwości, że twórcy sobie z nas zażartowali i Phil nie jest ostatnim człowiekiem na ziemi, a jedynie ostatnim przedstawicielem brzydszej z płci.
Pojawienie się kolejnej kobiety może przynieść jedynie sporo problemów, bo wyglądało na to, że Phil i Carol mogą stworzyć naprawdę zgrany zespół. No może jedynie nie w sypialni – na to, co tam się wydarzyło, lepiej spuścić zasłonę milczenia. "The Last Man on Earth" w drugim tygodniu emisji udowadnia, że wciąż można tworzyć komedie z pomysłem.
Marta Wawrzyn: Oj, zakpił z nas FOX z tym tytułem! Ale właściwie nie jestem zła, bo gdybyśmy mieli oglądać w kółko powtórki z "Alive in Tucson", pewnie szybko przestałoby nam się to podobać. A tak mamy coś, co bardzo dobrze znamy – potencjalny trójkąt miłosny, tyle że w okolicznościach bardzo nietypowych. Na razie to się sprawdza. Pojawienie się January Jones było jak grom z jasnego nieba, zwłaszcza że faktycznie małżeńskie życia Phila i Carol wydawało się zmierzać w całkiem dobrym kierunku.
"Ostatni mężczyzna i ostatnie dwie kobiety na Ziemi" wciąż podoba mi się bardzo, choć nie jestem pewna, czy za chwilę nie zrobi się zbyt mainstreamowy i nie straci całkiem tej depresyjnej nutki, za którą pokochałam go na początku. Ale na razie jest świetnie, nie szukajmy więc dziury w całym, tylko oglądajmy. Bo to rzeczywiście jest komedia z pomysłem.
"Fortitude" (1×08 – "Episode 8")
Marta Wawrzyn: W tym tygodniu w "Fortitude" było jakby ciszej, spokojniej i odrobinę mniej przerażająco, ale i tak atmosferę dało się kroić nożem. Twórcy brytyjskiego serialu niewątpliwie odrobili lekcję i inspirując się twinpeaksowymi klimatami tworzą nową jakość. Wrażenie, że w powietrzu unosi się coś dziwnego i niepokojącego, nie ustępuje ani na moment. A jednocześnie chłodni śledczy, przede wszystkim Morton, co chwila nam sugerują, że nie ma tu niczego nadprzyrodzonego. Jeśli czegoś mamy się bać, to bestii w ludzkiej skórze, która za tym stoi. Nie żadnych tajemnych sił, które nagle postanowiły dopaść mieszkańców tej śnieżnej krainy.
Czy bestią w ludzkiej skórze jest Markus? Raczej nie, ale to prawda, że "tak czy siak jest zabójcą". Czy powinniśmy podejrzewać dobrego/złego szeryfa Dana o całe zło tego świata? Nie mam pojęcia, ale niesamowicie mi się podoba, jak te podejrzenia co chwila powracają i nie dają człowiekowi spokoju. Atmosfera grozy budowana jest subtelnie i sprytnie, przy pomocy drobnych rzeczy, jak włączony projektor czy tajemniczy cień w domu małej Carrie.
A do tego ani przez moment nie da się zapomnieć, że jesteśmy w małym miasteczku, gdzie wpływ tego, co się dzieje, na kilkusetosobową społeczność jest przeogromny. Gdyby podobne rzeczy działy się w wielkim mieście, zginęłyby pośród setek innych wiadomości. W takim miejscu jak Fortitude spirala strachu nakręca się bardzo łatwo. Bardzo łatwo też stracić kontakt z rzeczywistością i dać się ponieść emocjom. Choć seriale o tym już były – ostatnio choćby "Broadchurch" – odnoszę wrażenie, że i tu "Fortitude" wprowadza nową jakość, bo ta mała społeczność, żyjąca na końcu świata, jest zdecydowanie bardziej interesująca od zwykłych mieszkańców zwykłych małych miasteczek.