"Community" (6×01-02): #fiveseasonsandamovie
Nikodem Pankowiak
18 marca 2015, 12:32
Długo musieliśmy czekać na powrót "Community", które powstało z martwych, gdy wszyscy już spisali je na straty. Problem w tym, że okazało się, iż powrót do świata żywych bywa trudny. Może pewnych trupów lepiej nie ruszać? Spoilery.
Długo musieliśmy czekać na powrót "Community", które powstało z martwych, gdy wszyscy już spisali je na straty. Problem w tym, że okazało się, iż powrót do świata żywych bywa trudny. Może pewnych trupów lepiej nie ruszać? Spoilery.
Od dawna nic mnie tak nie rozczarowało, jak powrót "Community". Okej, powiedziałem to na wstępie, żebyście nie musieli czekać na ocenę do samego końca. Nie chodzi nawet o to, że powrót wypadł słabo. Nie, to wciąż przyzwoita produkcja, przy której można się czasem zaśmiać. To jednak zdecydowanie za mało, tak można opisać kolejną wchodzącą na ekrany nowość, która nie różni się niczym od poprzedniej! Taka charakterystyka nijak nie przystoi "Community".
Wszyscy przyzwyczailiśmy się do kultowego już #sixseasonsandamovie, chcieliśmy, żeby ten plan faktycznie udało się zrealizować i być może się uda, ale wygląda na to, że kosztem poziomu serialu. Przede wszystkim, z obsady odeszła Yvette Nicole Brown. Co prawda jej postać nigdy nie była moją ulubioną, ale to odejście jest szczególnie odczuwalne – Siódemka z Greendale w ciągu kilkunastu odcinków zmieniła się w Czwórkę. Nie zmieni tego ani więcej interakcji Changa z grupą, ani dodanie nowych postaci. Elroy Patashnik (w tej roli Keith David) pojawił się tylko na moment i ciężko wysnuć jakąś opinię na jego temat już teraz, za to więcej można powiedzieć o granej przez Paget Brewster Frankie. Trudno jednak powiedzieć cokolwiek dobrego – jej postać jest póki co chyba najbardziej nudną w historii całego serialu. Gdzie tam mierzyć jej się z takimi drugoplanowymi bohaterami jak Duncan czy Hickey!
Wielkich pomysłów na fabułę także nie ma, Greendale znów potrzebuje pomocy, bo nasi bohaterowie w finale 5. sezonu zapomnieli o jednej bardzo ważnej rzeczy – frisbee na dachu. Nieszczególnie interesują mnie już emocjonalne problemy Britty, niezbyt przekonująco wypadł też dla mnie wątek pubu na uczelni – to taka gorsza wersja kurczaków w 1. sezonu. W ogóle mam problem z Harmonem i jego podejściem do serialu. On wciąż stosuje te same zagrania, jednak brak w nich już finezji i polotu, coraz częściej przebija się chaos i wrażenie, że nie do końca wie, jak jeszcze przykuć uwagę widza. Coraz więcej jego pomysłów zdaje się być nietrafionych, jak wirtualna rzeczywistość (choć Jim Rash wycisnął z niej maksimum i jeszcze trochę) czy historia o zielonych gremlinach w języku portugalskim. Być może przydałby się ktoś, kto mógłby Harmonowi doradzać, ale ten pewnie prędzej da się pokroić, niż pozwoli komuś ingerować w jego ukochane dziecko.
Mam wrażenie, że chemii w obsadzie też już jest mniej, kiedyś wszystkie sceny wydawały się bardziej naturalne. Cynizm i egoizm Jeffa staje się powoli tak samo męczący, jak dziecinność Britty. Abed nie wydaje się już tak zabawny (chyba wreszcie zaczynamy odczuwać brak Troya), a Annie tak urocza (nie wierzę, że to piszę, jestem w końcu totalnie zakochany w Alison Brie). O Changu w ogóle nie wspominam, bo przez dwa odcinki błąkał się bez sensu po ekranie i nic z tego nie wynikało.
Nie zrozumcie mnie źle, "Community" wciąż może być dobrą komedią. Jest szansa, że te dwa odcinki to jedynie wypadek przy pracy. W końcu co jakiś czas udawało się bohaterom autentycznie mnie rozbawić, jak np. wtedy, gdy dowiedziałem się, czym jest Syndrom Jimmy'ego Fallona. Od tego serialu oczekuję jednak dużo więcej i chyba mam prawo, w końcu jeszcze niedawno był to prawdopodobnie najlepszy sitcom w amerykańskiej telewizji. Dziś, po przejściu do internetu, jest to już tylko sitcom z lepszymi i gorszymi momentami. Chyba trzeba było skończyć wcześniej.