"Bloodline" (1×01-05): W każdym raju czai się zło
Marta Wawrzyn
24 marca 2015, 20:32
"Bloodline" to jeden z tych seriali, które przyciągają nie tyle samą opowiadaną historią, co oryginalnym sposobem prowadzenia narracji, gęstym klimatem, wspaniałymi zdjęciami i doskonałymi kreacjami aktorskimi. Spoilery w granicach rozsądku.
"Bloodline" to jeden z tych seriali, które przyciągają nie tyle samą opowiadaną historią, co oryginalnym sposobem prowadzenia narracji, gęstym klimatem, wspaniałymi zdjęciami i doskonałymi kreacjami aktorskimi. Spoilery w granicach rozsądku.
Kiedy w piątkowy poranek na Netfliksie pojawia się nowy sezon kolejnej oryginalnej produkcji tej platformy, i w serwisach społecznościowych, i na Serialowej zaczyna się szał. Wszyscy połykają kolejne odcinki tak szybko jak się da, wymieniając się od razu wrażeniami. Spoilery latają w powietrzu jak gołębie, pojawiają się emocje i groźby, że "jeszcze raz i cię przestanę śledzić!". Tak było z "House of Cards", "Orange Is the New Black", "Marco Polo", a nawet "Unbreakable Kimmy Schmidt". A w przypadku "Bloodline" jest jakby spokojniej. O co chodzi?
Na pewno nie chodzi o to, że to słaby serial. Nie, to całkiem dobry serial, w który jednak trzeba się wgryźć, aby go docenić. "Bloodline" rozkręca się bardzo wolno, dając nam mnóstwo czasu na delektowanie się pięknymi widokami i przytłaczającym klimatem. Pilot staje się interesujący tak naprawdę dopiero dzięki ostatniej scenie – tej z wylatującą w powietrze łódką, którą widzieliśmy już w licznych teaserach. Wcześniej człowiek nie jest wcale taki pewny, czy chce to oglądać dalej czy jednak niekoniecznie. A przynajmniej ja nie byłam pewna.
Najprościej mówiąc, "Bloodline" to serial o rodzinie – po części mroczny thriller, po części wciągający dramat psychologiczny, po części obyczajowa łamigłówka. Akcja zaczyna się w momencie, kiedy do domu – czyli kompleksu wypoczynkowego we Florida Keys, prowadzonego przez rodzinę Rayburnów – wraca Danny (Ben Mendelsohn), najstarszy syn, uważany za rodzinną czarną owcę. Brzmi to trochę jak opis początku opery mydlanej, ale bez obaw, Rayburnom bardzo daleko do typowych serialowych bogaczy w stylu Forresterów. To zupełnie zwyczajni ludzie, którzy posiadają nieźle prosperujący biznes w turystycznym raju dzięki własnej ciężkiej pracy. Jak wielu Amerykanów, zaczynali od zera i sami spełnili swój American Dream.
Pensjonat własnymi rękoma zbudowali rodzice – Sally i Robert (Sissy Spacek i Sam Shephard) – którzy po drodze wychowali też gromadkę dzieci. John (Kyle Chandler) wydaje się prawdziwą ostoją – pracuje jako detektyw policji, ma przemiłą żonę i zawsze znajdzie czas, aby pomóc ojcu. Kevin (Norbert Leo Butz) nie jest grzecznym chłopcem, jest raczej narwany i temperamentny, ale koniec końców zawsze dokonuje wyboru uchodzącego za właściwy. Meg (Linda Cardellini) pracuje jako prawniczka, głównie dla własnego ojca, i jest w tym dobra. Ale nie myśli o karierze w większym mieście, nie chce pracować po 80 godzin tygodniowo, tylko po to aby mieć pieniądze na wakacje w takim miejscu, jak jej rodzinne strony. Jej życie wydaje się być jednak dalekie od satysfakcjonującego.
Do tego wszystkiego dochodzi wspomniany Danny, który jako jedyny opuścił rodzinny dom i pojechał próbować szczęścia gdzie indziej, ale oczywiście go nie znalazł. Co jakiś czas powraca, zazwyczaj kiedy kończą mu się pieniądze i pomysły na to, co ze sobą zrobić. Niby wszyscy mówią, że go kochają, w końcu to ich brat, ale tak naprawdę zastanawiają się tylko, kiedy wreszcie sobie pojedzie. Nic więc dziwnego, że kiedy oznajmia, iż tym razem chciałby zostać na stałe, zostaje uruchomiona lawina zdarzeń, które doprowadzą do tragedii.
W pierwszych pięciu odcinkach "Bloodline" wiele się jeszcze nie wyjaśnia, ale tyle wystarczy, aby zidentyfikować największe wady i zalety nowego serialu Netfliksa, którego twórcami i scenarzystami są Daniel Zelman, Todd A. Kessler i Glenn Kessler, czyli trójka, która nam dała "Damages". Zdecydowanie najlepszą rzeczą w serialu jest – dokładnie tak jak to było w przypadku "The Affair" – sam sposób prowadzenia narracji. Zabawa formą, pokazywanie wyjętych z kontekstu wydarzeń, wodzenie widza za nos, celowe urywanie wątków, przeskoki w czasie, retrospekcje i futurospekcje, zdarzenia, które można różnie interpretować – to wszystko sprawia, że "Bloodline" rzeczywiście wciąga. Gdyby historię opowiadano zupełnie zwyczajnie, chronologicznie, nawet wiedząc, że na końcu wydarzy się coś dramatycznego, prawdopodobnie bym tego nie kupiła. To właśnie forma nadaje smaku rodzinnej historii Rayburnów.
A trzeba przyznać, że im dalej w las, tym ta historia staje się ciekawsza. Powrót Danny'ego sprawia, że na jaw wychodzą stare zadry, rany z przeszłości, kłamstwa, nierozwiązane problemy – rzeczy, o których od dawna nikt nie mówił głośno. Kotłowanina emocji z odcinka na odcinek się wzmaga, a widz nie dostaje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co takiego się zdarzyło przed laty i kto właściwie zawinił. Flashbacki niby pozwalają odkryć prawdę, ale nie do końca. Pozostaje duże pole do interpretacji – i to nie tylko dla nas. Rodzeństwo Rayburnów też nie wie wszystkiego o tym, co się wydarzyło między ojcem a Dannym, i na podstawie tych niepełnych informacji ocenia zachowania ich obu, a także podejmuje decyzje co do losów całej rodziny. To wszystko jest szalenie wciągające, choć w dużej mierze właśnie dzięki "rwanej" narracji.
O ile trudno mieć zarzuty do scenariusza, zwłaszcza że po pięciu odcinkach naprawdę się nie wie, dokąd to wszystko prowadzi, mam z "Bloodline" pewien problem. To jeden z tych śmiertelnie poważnych, momentami wręcz nadętych seriali, w których nie ma ani cienia sugestii, że to mimo wszystko tylko popkultura. Już w czołówce mamy błyskawice i ciemne chmury nad wzburzonym morzem. Chwilę potem odzywa się John i oznajmia: "Czasem wiesz, że coś nadchodzi". Takich frazesów jest w "Bloodline" pełno – podobnie jak pompatycznych, drętwych dialogów, których słucha się z rosnącym bólem zębów. Bohaterowie albo rozmawiają ze sobą w sposób zdradzający spore problemy z wyrażaniem emocji za pomocą słów, albo wpatrują się melancholijnie w przestrzeń, oznajmiając nam tym samym, że im źle na świecie. Porównanie z subtelnym, lekko napisanym "The Affair" wypada tu bardzo niekorzystnie. "Bloodline" nie bawi się ani w subtelności, ani w poetyzowanie, nazywa rzeczy prosto, po imieniu. W efekcie nie prezentuje aż tak szerokiego spektrum emocji, jak by mogło.
Ale jeśli zaciśnie się zęby i przestanie się zwracać uwagę na to i na banały, które czasem plecie z offu John, serial Netfliksa ogląda się z dużą przyjemnością. Obsada wypada wspaniale. Ben Mendelsohn jako Danny wydaje się bardzo niejednoznaczny, laureatka Oscara Sissy Spacek jako Sally emanuje ciepłem i spokojem, Kyle Chandler jest wiarygodnym grzecznym synem. Na drugim planie pojawia się wyrazista jak zawsze Chloë Sevigny czy mój ulubieniec z "Żony idealnej", Steven Pasquale. To bardzo mocna obsada, która odwala kawał dobrej roboty.
Przepięknie sfilmowane Keys – raj, w którym człowiekowi w każdej chwili może odgryźć rękę aligator – i ciężki, parny klimat to kolejne bardzo mocne argumenty za tym, by oglądać "Bloodline". W połączeniu z wolno rozwijającą się akcją i formalnymi smaczkami tworzą mieszankę, której trudno się oprzeć. To prawda, że życzyłabym sobie, aby było tu choć trochę więcej subtelności i oryginalności – w końcu ile takich rodzin już widzieliśmy na ekranie? – ale koniec końców i tak nie mogę się oderwać od nowego serialu Netfliksa. I to jest chyba najważniejsze.