"Dziewczyny" (4×10): Dorośnijcie wreszcie!
Marta Wawrzyn
26 marca 2015, 15:03
Czas się przyzwyczaić do myśli, że "Dziewczyny" nie są i pewnie nigdy już nie będą serialem wielkim. Ale z jakiegoś powodu wciąż je oglądamy. Uwaga na spoilery z finału.
Czas się przyzwyczaić do myśli, że "Dziewczyny" nie są i pewnie nigdy już nie będą serialem wielkim. Ale z jakiegoś powodu wciąż je oglądamy. Uwaga na spoilery z finału.
Lena Dunham w finale 4. sezonu swojego serialu zaaplikowała nam jedną z najokropniejszych, najbardziej naturalistycznych i niepotrzebnych scen, jakie kiedykolwiek pokazano w telewizji. Ale jeśli wyrzucić z pamięci wrzeszczącą Gaby Hoffman, wychodzi całkiem przyzwoity finał, w którym liczbę bzdur ograniczono do minimum, emocje przeżywane przez bohaterów wreszcie miały coś wspólnego z ludzkimi, a na dodatek kilka postaci pokazało pazur.
Zanim jednak przejdziemy do pochwał, przyjrzyjmy się scenie porodu – czy raczej temu, co się działo, zanim do porodu doszło. Tytuł odcinka to "Home Birth", narodziny małej Jessy-Hannah Bluebell Poem niewątpliwie miały w sobie coś metaforycznego, a Jessa jako głos rozsądku była po prostu świetna, ale i tak odnoszę wrażenie, że coś tu nie zagrało. Doceniam odwagę aktorek, które robią to, co zrobiła Gaby Hoffman, ale czynienie z tego głównej atrakcji odcinka wydaje mi się zbyteczne. To już nie są czasy, kiedy widok nagiej kobiety w ciąży szokuje czy wzbudza kontrowersje. To czasy, kiedy zbliżenia na piersi i resztę ciała nagiej kobiety w ciąży zwyczajnie irytują i powodują, że widz zaczyna się zastanawiać, czy naprawdę serial nie ma do zaoferowania nic więcej.
Kablówki przekroczyły już wszystkie granice, jeśli chodzi o goliznę. Oczywiście kobiecą, bo męskie penisy na ekranie wciąż są niczym jednorożce – grzeczne dziewczynki mogą sobie myśleć, że coś takiego istnieje, ale żadna go jeszcze nie widziała. Ta hipokryzja denerwuje mnie strasznie, ale z drugiej strony nie mam nic przeciwko temu, żeby w serialach nie było żadnej golizny. Finał "Dziewczyn" byłby niezłym odcinkiem, gdyby dramat związany z domowym porodem w wannie skrócono do niezbędnego minimum. Bo tak dzień po obejrzeniu "Home Birth" pamiętam z tego odcinka głównie wrzeszczącą jak opętana Gaby Hoffman.
A przecież miał on do zaoferowania dużo, dużo więcej. Jessa zrobiła na mnie wrażenie tym, jak szybko i zdecydowanie podjęła rozsądną decyzję. Ray po raz kolejny pokazał, jaki fajny z niego facet. Dojrzały, mądry i przesympatyczny. To, co powiedział Desiemu, prawdopodobnie wszyscy od dawna myśleliśmy. Marnie może nas denerwować, ale w ostatecznym rozrachunku jest jedną z głównych bohaterek serialu, jedną z osób, które są z nami od początku. Patrzenie, jak wiąże się tym okropnym, samolubnym dużym dzieciakiem, było zwyczajnie trudne. Kiedy więc weszła sama z gitarą na scenę i poradziła sobie jak zawodowiec, poczułam przypływ babskiej solidarności i pomyślałam sobie, że w gruncie rzeczy zdarza mi się lubić Marnie. Od czasu do czasu. Ale oczywiście nie mam wątpliwości, że dramaty się nie skończą i w kolejnym sezonie będziemy oglądać to, co zapowiedział Ray. Desi będzie ją traktował coraz gorzej, przepraszał, błagał, żeby ona przyjęła go z powrotem, a ona będzie to robić. Przynajmniej do czasu.
Shoshannie z kolei sensownej rady życiowej udzielił Hermie (Colin Quinn), facet, który przypadkiem pojawił się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Na dorastanie tej bohaterki patrzyło się szczególnie ciężko, bo przez większość sezonu zachowywała się jak rozkapryszona dziewczynka, której życie podsuwało kolejne szanse, a ona miała to w nosie. Miejmy nadzieję, że będzie przynajmniej tak dobrą gejszą, jak Jessa terepeutką.
Adam w tym sezonie podjął szereg idiotycznych, niedojrzałych decyzji. I o ile w gruncie rzeczy pasowało to do niego, wątek związku z Mimi-Rose uważam za jedną z najgorszych rzeczy, jakie wymyśliła Lena Dunham. To była absurdalna, niewiarygodna postać, z której nawet Gillian Jacobs nie potrafiła zrobić osoby z krwi i kości. To, że Adam tak po prostu, w jednej chwili postanowił z nią zamieszkać, do teraz wydaje mi się niewytłumaczalne. Coś tu nie zagrało. Wiadomo, chodziło o to, żeby znów skłócić Adama i Hannah – jej zachowanie w finale jest naprawdę zrozumiałe, w takim momencie nie mogła przyjąć go z powrotem – ale środki, jakie zastosowano, nie trafiły do mnie i już nie trafią.
Tak samo zresztą było z coming outem ojca Hannah. To prawda, że takie rzeczy się zdarzają, nie można powiedzieć, że to pomysł rodem z kosmosu. Ale kiedy mamy w jednym sezonie wyprawę do Iowa i szybką rezygnację z realizowania największego życiowego marzenia, dziewczynę, która dokonuje aborcji i mówi o tym facetowi po fakcie, jak gdyby nigdy nic, a potem jeszcze tatę, któremu wyszło po latach, że jest gejem, to niestety już można zwariować. "Dziewczyny" od początku pozują na serial o zwyczajnym życiu. Tymczasem w tym zestawie nie ma nic zwyczajnego, to nie są rzeczy, które przytrafiają się w hurtowych ilościach zwykłym ludziom.
To pewnie nie byłby aż taki straszny problem, gdyby Lena Dunham była w stanie przekazać to wszystko w wiarygodny sposób. Ale za nami sezon-wydmuszka, wypełniony sztucznymi problemami bohaterów, z którymi coraz trudniej się utożsamiać. Dziewczyny niby dorastają, ale czynią to w strasznie wolnym tempie, większość czasu spędzając na kręceniu się w kółko i rozkładaniu na czynniki pierwsze wydumanych problemów. Serial ciężko porzucić, choćby dlatego, że zdążyliśmy przywiązać się do bohaterek, a pół godziny z nimi w tygodniu aż takiej różnicy nie robi.
Mam jednak nadzieję, że 5. sezon "Dziewczyn" będzie już ostatni. Lena Dunham powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia o dorastaniu po dwudziestce, zderzeniu oczekiwań z prawdziwym życiem i godzeniu się z tym, że nie wszystko układa się po naszej myśli. Niczym już zaskoczeni nie zostaniemy, a jeśli bohaterki zaczną się zbliżać do trzydziestki i wciąż będą poszukiwać same nie wiedzą czego, serial prawdopodobnie stanie się nieoglądalny.