Kity tygodnia: "Dziewczyny", "Arrow"
Redakcja
29 marca 2015, 17:43
"Arrow" (2×17 – "Suicidal Tendencies")
Bartosz Wieremiej: Bycie burmistrzem Starling City to wyjątkowo niewdzięczna fucha. Troje ostatnich kopnęło w kalendarz, dokonało żywota, kipnęło, wyzionęło ducha, odwaliło kitę… – jeśli chodzi o umieranie, język polski dostarcza wielu ciekawych określeń. Dodajmy, że ich los podzieliła też jedna z kandydatek na owo stanowisko, czyli Moira Queen. Wypada więc zapytać: kto przy zdrowych zmysłach chciałby teraz ten stołek?
Wspominam o tym, bo właśnie krótka pamięć scenarzystów jest jednym z największych problemów tak w całym sezonie, jak i w samym odcinku. Piszę o tym również dlatego, że "Suicidal Tendencies" miało być odcinkiem ważnym i wyjątkowym, a w najlepszym wypadku okazało się irytującą godziną pełną zaskakująco niedopracowanych pomysłów.
Jasne, Diggle (David Ramsey) i Lyla (Audrey Marie Anderson) wreszcie stanęli na ślubnym kobiercu, a Carrie Cutter, czyli Cupid (Amy Gumenick), wciąż ma mnóstwo uroku, jednak na sam powrót Suicide Squad poświęcono zbyt mało czasu, aby mógł zaciekawić. Co więcej, Deadshotowe retrospekcje sugerowały jedynie, że Floyd Lawton (Michael Rowe) raz jeszcze jest poważnym kandydatem do… tu wstawić dowolne z określenie z wymienionych w pierwszym akapicie.
W "Suicidal Tendencies" udowodniono również, że motywacje Quentina (Paul Blackthorne) z każdą godziną mają coraz mniej sensu, Ray (Brandon Routh) jest rozpuszczonym dzieciakiem w sklepie z zabawkami, a Oliver (Stephen Amell) nie grzeszy inteligencją. Ponadto trudno nie zauważyć, że scenarzyści nie lubią Felicity Smoak (Emily Bett Rickards), a sceny walki muszą się kończyć samotnym marszem zielonego kapturka i to nawet jeśli gdzieś niedaleko leży nieprzytomny Roy (Colton Haynes). Ale to tylko detale, prawda?
"Dziewczyny" (4×10 – "Home Birth")
Marta Wawrzyn: Po nieciekawym, pełnym udających prawdziwe życie absurdów sezonie Lena Dunham zafundowała nam jako główną atrakcję finału domowy poród w pełnej krasie. I choć można podziwiać Gaby Hoffman za to, co zrobiła, scena była przesadnie naturalistyczna, idiotyczna i zwyczajnie niepotrzebna. Narodziny małej Jessy-Hannah Bluebell Poem niby miały w sobie coś metaforycznego, ale zabrakło tej metaforze świeżości czy też oryginalności.
Choć cały odcinek aż tak nieudany nie był – Jessa odważnie nurkująca w wannie była świetna, Ray pokazał, że ma siłę, Marnie znakomicie wypadła na scenie, zaś kolejne ostateczne zerwanie Hannah i Adama w tym momencie miało sens – to jednak w ostatecznym rozrachunku nieszczęsny poród przyćmiewa wszystko. Za kilka dni pewnie nie będziemy pamiętać już nic poza nim – i poza tym, że z kosmosu spadł nam w tym sezonie ojciec gej i kompletnie kuriozalna Mimi-Rose – dlatego uważam, że ten kit "Dziewczynom" się należy. Za całokształt. I oby 5. sezon był już ostatni.