"Mad Men" (7×08): Czy to naprawdę wszystko?
Marta Wawrzyn
6 kwietnia 2015, 18:07
Śmierć, melancholia, dużo pustego seksu, parę miłych chwil, wiele niespełnionych marzeń, jedna bardzo droga sukienka od Oscara de la Renty. I jedna piosenka, która idealnie to wszystko spoiła. Tak wygląda początek końca "Mad Men". Spoilery.
Śmierć, melancholia, dużo pustego seksu, parę miłych chwil, wiele niespełnionych marzeń, jedna bardzo droga sukienka od Oscara de la Renty. I jedna piosenka, która idealnie to wszystko spoiła. Tak wygląda początek końca "Mad Men". Spoilery.
Co roku "Mad Men" wraca dość podobnym odcinkiem – nie wielkim, nie wybitnym, a zupełnie zwyczajnym, budującym na nowo nastrój i wprowadzającym widzów w kolejny sezon po kilkumiesięcznym przeskoku czasowym. A my na Serialowej co roku patrzymy na to z zachwytem i choć wiemy, że "Mad Men" stać na dużo więcej, i tak obowiązkowo wrzucamy ten odcinek do hitów tygodnia, argumentując, że przecież to jedna z najlepszych rzeczy, jakie w ciągu ostatnich siedmiu dni zobaczyliśmy. Bo tak właśnie jest. "Mad Men" po prawie ośmiu latach od debiutu to wciąż dla nas czysta magia, serial jedyny i ukochany, nawet jeśli widywaliśmy go już w znacznie wyższej formie. To serial, o którym co poniedziałek się dyskutuje, roztrząsając wszystkie słowa i momenty milczenia. Tak było rok, dwa, trzy lata temu – tak jest i dzisiaj.
Tym razem przeskok czasowy jest większy niż zwykle – w "Waterloo" Neil Armstrong chodził po Księżycu, w "Severance" mamy przemówienie prezydenta Nixona o wycofywaniu się z Wietnamu, wygłoszone 30 kwietnia 1970 roku. Widać wyraźnie, że zmieniło się dużo – Roger i Ted noszą wielkie wąsiska, kobiety ubierają się bardziej swobodnie, a pracownicy agencji Sterling Cooper bardzo dobrze już zdążyli poznać wszelkie plusy i minusy współpracy z McCannem.
Don Draper szuka sensu
Don Draper wiedzie wyjątkowo, nawet jak na niego, puste życie, w którym najważniejsze są castingi, modelki i wszelkiego rodzaju imprezy. Z Megan już oficjalnie się rozwodzą, Betty i dzieciaków na horyzoncie nie widać, jest tylko puste mieszkanie, którego lepiej nie oglądać w pełnym świetle, i młode, bezsensownie paplające dziewczyny o takich imionach, jak Tricia.
Pierwsza scena odcinka została zrobiona po prostu przepysznie – niby można od początku załapać, że to casting, a jednak jest w tym mnóstwo intymności, jak gdyby Cindy w szynszylach i Don Draper byli sami i prowadzili ze sobą grę w sypialni. Chwilę potem widzimy, jak Don opowiada dziewczynom, z którymi nie ma nic wspólnego, historię ze swojego nie najszczęśliwszego dzieciństwa. A one patrzą na niego jak na starszego, bogatego pana, któremu należy wybaczyć to, że czasem lubi popaść w nostalgię. Na deser dostajemy stewardessę Tricię – i już mamy pełen obraz. Tak najwyraźniej żyje teraz nasz ulubiony samiec alfa – od castingu do castingu, od modelki do modelki.
A jednak dobrze wiemy, że to nie może być wszystko, w końcu Don to facet, z którym spędziliśmy długie godziny na rozkminianiu, czemu człowiek, nawet jeśli ma wszystko, czuje się szczęśliwy tylko przez jeden krótki moment, a chwilę potem już chce więcej. Co taki człowiek czuje teraz, kiedy znów znajduje się na szczycie społecznej piramidy, wyżej niż kiedykolwiek, i nie ma nikogo, kogo by to obchodziło? Taki człowiek błądzi, pije, żeby zapomnieć, i miewa sny, które próbują mu wskazać drogę. Problem w tym, że się spóźniają.
Wiadomość o śmierci Rachel Menken niewątpliwie była jak uderzenie obuchem w głowę. Don od pierwszej chwili wyglądał, jak gdyby nie rozumiał z tego wszystkiego zupełnie nic, a grzebanie w przeszłości podczas sziwy wcale mu nie pomogło. Kiedy Barbara, siostra zmarłej, chłodnym głosem oznajmiła mu, że Rachel miała w życiu wszystko, czego pragnęła, Don przypominał małego chłopca, który za chwilę usiądzie w kącie, ukryje głowę w kolanach i po prostu się rozpłacze. Bo to przecież to on mógł mieć to wspaniałe życie z Rachel, nie pan Katz. Problem w tym, że kiedyś stchórzył.
Do tego doszło mnóstwo dziwności w relacji z kelnerką, która Donowi kogoś przypominała, możliwe, że nawet Rachel (kelnerkę zagrała Elizabeth Reaser, dawna dziewczyna Willa z "The Good Wife" – co wyjaśniam, na wypadek gdybyście mieli podobne myśli co Don). 90 dolarów napiwku od Rogera, szybki seks przy śmietnikach, który miał związek z tymi 90 dolarami, i zahaczająca o metafizykę rozmowa o szukaniu sensu w obliczu czyjejś śmierci. Takie krótkie relacje z nieznajomymi, trochę na pograniczu jawy i snu, zdarzały się już Donowi, nie ma co doszukiwać się tutaj czegoś więcej, jakiejś relacji, z której coś wyniknie. A jednak poczułam się dziwnie, kiedy on wpatrywał się w nią podejrzliwie – "Skąd ja ją znam?" – bo sama miałam dokładnie tę samą myśl. Tylko z zupełnie innego powodu.
Peggy Olson znajduje Steviego
Dziwne przygody zupełnie innego rodzaju miała Peggy Olson, której wszystkie relacje z facetami kończyły się katastrofą i wydawało się, że tym razem będzie podobnie. Zwłaszcza że ona i Stevie (Devon Gummersall) mieli bardzo niezręczny początek. A jednak coś tu zagrało dokładnie tak jak trzeba i gdyby tylko nie ten głupi paszport, oni pewnie wylądowaliby na pierwszej randce w Paryżu, mieście, z którego podobno pochodzi margaryna.
A tak pozostał kac i… no właśnie, chyba jednak nadzieja na coś więcej. Nawet jeśli Peggy sama nie do końca już w takie rzeczy wierzy, wydaje mi się, że ten jej Stevie, facet raczej przeciętny, ale też całkiem sympatyczny, to jakaś szansa na szczęśliwe zakończenie dla niej. Choć wciąż nie postawiłabym wiele na to, że w "Mad Men" ktokolwiek dostanie szczęśliwe zakończenie.
Ken Cosgrove zostaje trybikiem w maszynie
Na pewno na szczęśliwe zakończenie nie ma już szansy Ken Cosgrove, który dostał ostatnią szansę, aby zostać pisarzem, i wybrał bezpieczniejszą opcję. Bycie – jak sam to określił wcześniej, nie wiedząc jeszcze co go czeka – "trybikiem w ogromnej maszynie, produkującej broń i truciznę". I choć trudno było nie poczuć razem z nim satysfakcji, kiedy wparował do Sterling Cooper dzień po zwolnieniu, by oznajmić, że teraz będzie ich klientem i niełatwo będzie go zadowolić, koniec końców tego człowieka po prostu szkoda.
Wątpię, żebyśmy w sześciu odcinkach "Mad Men", z których każdy – jak mówił sam Matthew Weiner – ma być trochę jak mały finał, mieli okazję wrócić jeszcze do wątku Kena. To jego zakończenie, najbardziej gorzkie z możliwych. Nawet jeśli on jeszcze powróci, by pokazać Rogerowi i tym okropnym Irlandczykom z McCanna, co potrafi, to niczego nie zmieni. Ken potrafi pisać, ma w sobie literacką wrażliwość i gdyby nie był tchórzem i nie wstydził się przyjąć pomocy od żony, prawdopodobnie mógłby odmienić swoje życie. A tak możemy w zasadzie uznać, że jego życie się skończyło. Z własnej woli zamknął się w pudełku, w którym mu niewygodnie, i już tam pozostanie, bo nie będzie miał odwagi się ruszyć. Zemsta na dawnych szefach może i mu to osłodzi, ale tylko na moment. Ken dokonał najgorszego możliwego wyboru i, co gorsza, pewnie sam sobie zdaje z tego sprawę. A jednak zdziwiłabym się, gdyby postanowił jeszcze coś zmienić przed końcem serialu/życia.
Joan Harris kupuje sukienkę
Najsłabiej w "Severance" wypadł moim zdaniem wątek Joan, teraz "obrzydliwie bogatej", a jednak ciągle zmagającej się z tymi samymi problemami. Panowie z McCanna zachowali się wobec niej jak typowe szowinistyczne świnie, Peggy była przesadnie – choć na początku nie do końca świadomie – złośliwa, zaś sprzedawczyni w sklepie z luksusową odzieżą dobiła ją w sposób boleśnie precyzyjny, przypominając jej ten krótki okres, kiedy nie była ważną osobą z agencji na Manhattanie.
Joan za każdym razem reagowała dość ostro, choć nie było to dla niej nic nowego, ona zmaga się z seksizmem, odkąd pamiętamy, a jednocześnie przecież sama przez lata dokładała swoją cegiełkę do petryfikacji obowiązującego porządku społecznego. Takie kobiety jak ona i Peggy musiały być twardsze niż faceci i stawać przeciwko sobie, aby w tym świecie przetrwać. Każda walczyła, jak mogła – Peggy nigdy nie miała wakacji, Joan wykorzystywała swoją seksualność, wspinając się coraz wyżej i wyżej. To były ich wybory – fakt, trudne, często dokonane w sytuacjach, kiedy tak naprawdę wyboru nie było, ale przecież podjęte świadomie. Każdy może to oczywiście widzieć inaczej, ale jak dla mnie Peggy ma rację, Joan teraz już nic nie musi. I to prawda, że sposób, w jaki jest postrzegana, po tym wszystkim, co osiągnęła, musi boleć. Ale sukienka Oscara de la Renty i pasujące do niej kozaki to całkiem przyzwoita nagroda pocieszenia.
Jeśli jednak pominąć takie "historie powtórzone", całkiem normalne, kiedy mówimy o serialu emitowanym od prawie ośmiu lat, "Severance" to bardzo dobry wstęp do ostatniego rozdziału "Mad Men". Zwłaszcza że wszystkie wątki zgrabnie spoiła ze sobą piosenka Peggy Lee, która najpierw na początku, a potem na końcu retorycznie pytała, czy to naprawdę ma być już wszystko. To pytanie można w zasadzie odnieść do każdego aspektu życia każdego z bohaterów "Mad Men". To najbardziej rozczarowani ludzie w serialowym wszechświecie – nieważne, ile mają, i tak zawsze coś ich uwiera, zawsze chcieliby czegoś więcej albo po prostu czegoś innego. Zdziwiłabym się, gdyby ktokolwiek z nich nagle znalazł w ostatnich odcinkach receptę na szczęście.
W końcu co to jest szczęście? To moment przed tym, jak będziemy potrzebować więcej szczęścia.